Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tak, teraz już pewne: „miłość jest od nich silniejsza”.

To w każdym razie głosiła piosenka Francisa Lai.

Oglądałem ten film naprzód z drwiącym uśmiechem, a z czasem – z irytacją i wzrastającym zdumieniem.

Bogowie! Przecież to kicz! – wzywałem na pomoc Olimp. Przecież to straszna tandeta! Sentymentalna bzdura w drobnomieszczańskim guście! – Że chodzą na to tłumy, to w końcu nic dziwnego, ale że to się podoba – elitom, haute société? Że to dostaje Grand Prix na festiwalu w Cannes, a potem nominację do prześwietnego Oskara? – Dlaczego? Pourquoi? - Świat zupełnie zwariował!

W moje zgorszenie i smutek wplótł się w pewnym momencie niepokój o Madame. Czy jej się to też podoba? Czy ona też w tym coś widzi? Nie, to byłoby straszne! To byłaby katastrofa!

„Prawda, że to okropne?” – słałem telepatycznie rozpaczliwe zaklęcia i prośby o potwierdzenie. „Prawda, że się tym brzydzisz… że budzi to w pani odrazę? Nie możesz tego lubić… pani musi tym gardzić! Proszę dać jakiś znak! Proszę to jakoś okazać! Wzruszeniem ramion, miną… Przecież pani to umie…

Jej zachowanie jednak było nieprzeniknione. Patrzyła w ekran bez ruchu, jej twarz (widziana z profilu) niczego nie wyrażała – ani upodobania, ani abominacji. Było to zwłaszcza widoczne w zestawieniu z Jerzykiem, który nie tylko nie krył swojej idiosynkrazji, ale w jej przeżywaniu posuwał się niekiedy – ku rozdrażnieniu sąsiadów – do form ostentacyjnych. Kręcił przecząco głową w geście politowania, prychał, cmokał z niesmakiem, zasłaniał twarz rękami.

Przywiodło mnie to do myśli, że jeśli są skłóceni, a zwłaszcza jeśli ona ma do niego awersję, to może być to przyczyną jej mimowolnej przekory. Czyli że jego niechęć, w dodatku tak impulsywna, może w jej duszy nakręcać – koniunkturę dla filmu! Zląkłem się tego na dobre, a w każdym razie na tyle, że i ku niemu zacząłem słać nieme upomnienia:

„Panie Jerzyku! Na Boga!” – zaklinałem go w duchu. „Uspokój się pan! Opamiętaj! Powściągnij pan słuszny gniew! Bo jeśli żyjecie w niezgodzie, to miast ją odwieść od złego, właśnie pchniesz ją ku niemu. Swoim pryncypializmem przywiedziesz ją do grzechu i pogrążysz w upadku!”

Niestety, moje apele nie odnosiły skutku. Dalej miotał się w szale, sykając i złorzecząc. I kto wie, czy naprawdę tą swoją zajadłością nie doprowadził w końcu do tego, co się stało…

Lecz zaraz! Po kolei! Nie uprzedzajmy faktów.

Kiedy seans się skończył i zapłonęło światło, wybiła dla mej misji godzina najtrudniejsza. Musiałem, nie tracąc ich z oczu, tak manewrować w przestrzeni, aby mnie nie spostrzegli. Karkołomne zadanie! Kino Skarb było małe. Po długiej serii zwrotów, nagłych przyspieszeń, zwolnień i przemykania się chyłkiem w tłumie lub pod ścianami, udało mi się w końcu -gdy wszyscy już przeszli do hallu i tam się poustawiali – zająć w miarę dogodną a bezpieczną pozycję do dalszej obserwacji.

Madame i Jerzyk stanęli nieopodal „bufetu” (trzy zestawione stoliki przykryte czarnym pluszem), na którym lśniła bateria kieliszków z białym winem.

Mojemu mentorowi nie zamykały się usta. Gadał jak nakręcony, gestykulował, śmiał się. Nie było wątpliwości: naigrawał się z filmu. Madame słuchała tego z narastającym znużeniem. Patrzyła przed siebie, po ludziach, odzywając się z rzadka i z dozą zniecierpliwienia, jak gdyby tej krytyki miała już wyżej uszu. „O Boże! Ile można!” zdawały się mówić jej usta. „Co się tak gorączkujesz” On jednak nie przestawał. A gdy podeszło do nich dwoje kostycznych Francuzów (znajomych jego, nie jej, ponieważ ją przedstawił) i stronnik poezji Racine’a jął z jeszcze większym ferworem ścierać w proch przeniewiercę wielkiej kultury francuskiej, jego umiłowana – La Belle Victoire – Madame – skłoniwszy się uprzejmie, odłączyła od niego.

Dopiero w tym momencie ujrzałem resztę jej stroju: poniżej szkarłatnego czy bordowego żakietu miała na sobie czarną, plisowaną spódnicę zakrywającą kolana, na nogach zaś obcisłe, ciemnobrązowe boty na zamek błyskawiczny.

Szła wyraźnie bez celu, bo zatrzymała się zaraz i zmieniła kierunek, gdy tylko rozległ się brzęk uderzenia w kieliszek i gromki głos Dyrektora.

Zapanowało milczenie.

Dyrektor podziękował za tak liczne przybycie i gorące przyjęcie, po czym dorzucił jeszcze garść informacji o filmie, wplatając w owo dossier fragmenty wywiadu z Lelouchem, czytane z pisma «Arts».

Błyskotliwy reżyser mówił w nim coś takiego:

„Opowiedziałem historię mężczyzny i kobiety, historię ich miłości. Jest to swoisty rewanż za fiasko, jakie zrobił mój najwcześniejszy film. Też mówił o miłości, ale miłości młodych, niespełna dwudziestolatków. Ten mówi o ludziach dojrzałych, trzydziesto-paroletnich. Jest to wiek szybowania. Uprzywilejowany. Człowiek niejedno już poznał, a przy tym -dalej jest świeży. Wszystko jest dlań możliwe: kariera, pieniądze, miłość. To pełnia życia. Pełnia! Myślałem nawet z początku, by nazwać ten film «La Mi-temps» [155] A poza tym uważam, że lat 32…” – Dyrektor uniósł głowę znad czytanego tekstu i spojrzał z uśmiechem ku ludziom, jak gdyby chciał wśród nich wyłowić kogoś wzrokiem, po czym znów się pochylił, wracając do lektury – „że lat 32 to absolutnie cudowny, najlepszy wiek kobiety. Jest w tym okresie piękna i bardzo inteligentna.”

Odłożył otwarte pismo, sięgnął po jeden z kieliszków i znów potoczywszy wzrokiem po zgromadzonych gościach, wzniósł toast za… force de l’âge.

Zamarłem.

„Zwariowałeś?!” skarciłem się jednak zaraz. „Już całkiem straciłeś rozum! To mania! Istny bzik! Wszystko odnosić do niej! We wszystkim słyszeć aluzje!”

A jednak, z drugiej strony – broniłem pierwszej reakcji – taka koincydencja? Dokładnie ta liczba lat, którą dzisiaj osiąga! I jeszcze ta force de l’âge, żywcem z de Beauvoir! Możliwe, że to przypadek? – Po co więc w takim razie, a ściślej rzecz biorąc: za kim rozglądał się po sali? Za nikim? Dla błazeństwa?

Nie stwierdziłem jednakże, by ją odnalazł w tłumie i złowił jej spojrzenie, a spostrzegłbym to niechybnie, bo miałem ją na widoku.

Ów zbieg okoliczności nie dawał mi spokoju. Z największą ostrożnością (z tarczą «L’Humanité» uniesioną ku twarzy) podszedłem do bufetu i niby biorąc wino, zajrzałem do pisma «Arts», które tam pozostało – otwarte na wywiadzie z „cudownym dzieckiem” kina. Znalezienie fragmentów czytanych przez Dyrektora nie wymagało trudu. Były pozakreślane. Tak, wszystko się zgadzało. Z wyjątkiem jednego – liczby. Lelouche powiedział „trente” [156] . Dwa lata dodał Dyrektor.

Więc jednak! Miałem rację! To była świadoma gra! Datę jej urodzenia i temat magisterium mógł znać chociażby z papierów, jakie musiała złożyć, zgłaszając się na staż.

Przypomniał mi się nagle głos Dyrektora w Zachęcie podczas inauguracji: ów moment, gdy przytaczając wypowiedź Antoniusza, przerwał ją niespodzianie i dziwnie spojrzał w górę. – Na jakiej to było kwestii? Zacząłem drążyć pamięć. Czy aby nie na słowach: „o, gdy taka para…”?

Wspomnienie to natychmiast przywołało następne. Nalewanie szampana podczas cocktailu w galerii. Rozmowa w teatrze, na przerwie. Odjazd błękitnym peugeotem. Wzmianka Zielonookiej o czytaniu mej pracy. (Ciekawe, czy wszystkie tak czytał? Czy w ogóle czytał inne?) Przekorne, filuterne zdanie Srebrnej Marianny wokół osoby Madame, że pleć czasem m a znaczenie; i jej błazeńska mina – dziwna i wieloznaczna.

Nie ulegało kwestii: Dyrektor uwodził Madame lub już z nią romansował. Co więcej, stosował w tej akcji podobne metody do moich. Bawił się aluzjami, posługiwał cytatem, w publiczne wystąpienia wplatał poufne znaki. (Ciekawe co sobie myślał, czytając moją pracę? Zrozumiał jej przesłanie? Zauważył podteksty? Czy zna – jak Konstanty i Jerzyk – drugie imię Madame? Czy wie o „Victorie”?)

Jednakże to, co się działo po wzniesionym toaście, zupełnie nie potwierdzało wniosku i przekonania, do których właśnie doszedłem. A na- wet wręcz przeciwnie: zdawało się im przeczyć. Dyrektor w żaden sposób nie okazał jej względów, nawet nie podszedł do niej! Udzielał się wśród innych, Francuzów i Polaków, perorował, brylował, a na nią nawet nie spojrzał, choć miewał po temu okazję. Było to tym dziwniejsze, że odkąd opuściła towarzystwo Jerzyka, pozostawała sama i jakby nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Paliła papierosa, czego nigdy dotychczas nie widziałem był u niej, i robiła wrażenie stropionej, zagubionej. Była to istna odwrotność jej wizerunku w Zachęcie, kiedy podczas cocktailu mówiła z ambasadorem. Właściwie nigdy dotąd nie widziałem jej takiej. Jakby straciła moc, jakby w niej coś przygasło. Dumna poza i mina wcale nie uskrzydlały; niewiele dawał papieros i elegancki strój – ów iście królewski żakiet i zgrabne, obcisłe boty. Była mała i biedna. Zdeprymowana, niepewna.

Zrobiło mi się jej żal.

„Trzydzieści dwa lata temu”, myślałem patrząc na nią, schowany za kotarą przy wejściu na widownię, „gdzieś w Alpach” – we Francji?, Szwajcarii? – ujrzała światło dnia. Krzyk, oddech, bicie serca i jakieś mgliste obrazy. Na zewnątrz mróz i śnieg. Biel, błękit, ostre słońce i panorama gór. Groźne, dzikie wierzchołki z nieludzkiej epoki Ziemi. Wewnątrz przytulnie, ciepło. Łagodne światło i cisza. Pod kuchnią i na kominku pali się mały ogień. Szczęście. Niewinność. Nadzieja. Punkt zero. Bezmiar czasu. I trwa ta pierwsza doba, jakby nie miała się skończyć. A potem nagle start. Zawrotne przyspieszenie. Dni. Tygodnie. Miesiące. Dziesiątki milionów sekund. Wrażenia. Przeżycia. Myśli. Setki tysięcy doświadczeń. Pęd. Coraz więcej i szybciej. Gonitwa. Zamęt. Wir. I nagle – daleko od domu. I w ogóle – nie ma domu ani nikogo bliskiego. Jest pokój z kuchnią na piętrze w nieszczęsnym, zgnojonym kraju. Ojczyzna będąca obczyzną. Błoto, zgnilizna i zaduch. I odliczanie dni. Jak do amnestii w wiezieniu. Do dzisiaj. Do ‘tego tu’ – tej chwili w tej przestrzeni; do tego oto spojrzenia na szwajcarski zegarek (odziedziczony po matce?) i zaciągnięcia się dymem tym oto papierosem. Trzydzieści… trzydzieści dwa lata! Nie do wiary! Tak mało!.

[155] „Półmetek”


[156] „trzydzieści”


66
{"b":"87923","o":1}