Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tak się zaczęła ta wojna. Oto prawdziwe jej tło. Gdyby nie pucz komunistów, gdyby nie Komintem, gdyby nie wypuszczenie motłochu na ulicę, z pewnością by do niej nie doszło.

No, ale skoro już doszło, nie myśl, że Sowieciarzom było to nie na rękę. Przeciwnie, spadało im z nieba! Sądzisz, że w owym czasie oni poważnie myśleli o rewolucji światowej? O tym, by „lud wyklęty. zaczął masowo „powstawać” i obalać „tyranie”? Nic bardziej fałszywego! Rewolucja światowa, owszem, była ich celem, lecz pod jednym warunkiem: że od początku do końca będą ją kontrolować. Że będą powstawać państwa całkowicie zależne od moskiewskiej centrali – kolonie ZSRR. Wszelkie inne warianty „wyzwalania się ludów z jarzma wyzysku i biedy. były niedopuszczalne. Bo mogły nagle wykazać, że Rosja nie jest najlepsza w budowie „lepszego świata”, że, owszem, przoduje, jak zawsze, lecz – w ciemiężeniu ludzi!

Podbić wtedy Hiszpanię pod pozorem rewolty? Byli na to za słabi. Lecz rozdmuchawszy ogień, pozwolić mu się rozszerzać w nieprzewidziany sposób? Wszystko, tylko nie to! Trzeba ją było zarżnąć, jak kozła ofiarnego, lecz przedtem jeszcze – oskubać; wycisnąć z niej, co się da.

To właśnie z tego powodu rebelia frankistowska wprost spadała im z nieba. Zresztą, robili wszystko, aby ją sprowokować. A odkąd wojna wybuchła i włączyli się do niej Mussolini i Hitler, pozostawało już tylko tak zręcznie manewrować, by trwała jak najdłużej. Bo taka wojna dla Rosji była na wagę złota… Jak się za chwilę przekonasz, nie tylko w przenośnym sensie. Po pierwsze, niechciane dziecko mordowali „Herodzi”, a nie rodzona matka: „ojczyzna proletariatu”. Po drugie, taka rzeź była nieoceniona dla celów propagandowych: można było udawać, że się ofierze pomaga, w istocie zaś tylko przedłużać krwawą, bolesną agonię. I wreszcie, ten rzeźnicki karnawał przynosił wielką forsę. Wiesz, ile Stalin wycisnął w tym okresie z Hiszpanii? Sześćset milionów dolarów! W złocie! Nie w żadnych papierkach.

Co, wyobrażasz sobie, że on im pomagał za darmo? Że słał te czołgi i bomby w imię wzniosłych idei solidarności mas? To wszystko był złoty interes. Za darmo, a przynajmniej nie za własne pieniądze, wysyłało się ludzi, i to w dodatku nie swoich. Z Rosji jechali tam tylko agenci, prowokatorzy i doradcy wojskowi. Natomiast „siłę żywą”, czyli mięso armatnie rekrutowano gdzie indziej, wszędzie, gdzie tylko już były założone agendy – w Austrii, we Francji, we Włoszech, w Czechach i na Bałkanach. W Polsce taką agendą była KPP.

Genialnie wymyślone! Doprowadzić do wojny, czerpać z niej jak najdłużej różnorodne profity, a wreszcie, gdy w kasach i skarbcach pokazuje się dno, przyspieszyć wielki finał: ze wszech miar pożądany upadek Republiki.

Jak morduje się kogoś, komu niby się sprzyja? Jest na to stary sposób. Rosjanie są w nim mistrzami. Sowieci zaś w tej metodzie osiągnęli perfekcję nie znaną dotąd na świecie. Atakuje się umysł, wywołuje się obłęd. Tym właśnie była akcja „zwierania szeregów lewicy”. W przeciągu krótkiego czasu, po stronie republikańskiej, wszyscy walczyli z wszystkimi, skakali sobie do gardła, panował terror i strach, klimat podejrzeń, donosów, intryg i prowokacji. Gdy na froncie, w okopach, robiło się coraz trudniej, w dowództwie, na szczytach władzy, wyrzynano się wzajem. W tej sytuacji Franco spokojnie siedział i czekał. I rzeczywiście, gdzieś w grudniu trzydziestego ósmego, byli już tak skołowani i wycieńczeni przez czystki, że ledwo stali na nogach. Franco, dostawszy wiadomość, że Stalin ostatecznie porzuca Republikę (wywiózłszy całe złoto), przystąpił do ofensywy – ostatniej, „katalońskiej”. W trzydziestym dziewiątym, w styczniu, upadła Barcelona, a w końcu marca – Madryt.

Franco prowadził wojnę, nie pasjonując się nią. Kiedy mu doniesiono, że wszystko już skończone, nie podniósł nawet głowy znad papierów na biurku. Natomiast przystąpił zaraz do bezwzględnej rozprawy z masą republikanów. Zginęło wtedy blisko dwieście tysięcy ludzi, a ponad drugie tyle – wylądowało w więzieniach. Stalin odetchnął z ulgą.

Maks zniknął z pola widzenia, bo musiał się ukrywać. Jako ochotnik z Polski, ale nie z KPP, wydał się naraz „czerwonym” niezwykle podejrzany. Uznano go za szpiega – faszystowskiego agenta. Wydano nań wyrok śmierci. Ukrywał się z jednym Francuzem, ściganym za to samo. W odróżnieniu od Maksa, był to typ „polityczny” – działacz, organizator, entuzjasta idei. Pojechał do Hiszpanii, by włączyć się do walki o „lepsze jutro świata”. Lecz bardzo szybko wpadł w wir rozgrywek partyjnych i intryg, i na tym grząskim gruncie przebył daleką drogę. W końcu „wiedział za dużo” i trzeba go było sprzątnąć. Cudem uniknął śmierci. To Maks, zresztą przypadkiem, uratował mu życie. Trzymali się odtąd razem. Zaprzyjaźnili się. To właśnie od niego Maks dowiedział się całej prawdy o sowieckiej „pomocy” i w ogóle o tej wojnie. I dzięki niemu również wydostał się z Hiszpanii. Dosłownie w ostatniej chwili. Tuż przed upadkiem Madrytu. Pamiętam dobrze ten dzień, gdy nagle, po blisko roku zupełnego milczenia, nadeszła od niego wiadomość – telegram nadany z Francji: żyje, jest cały i zdrów, ale nie wraca do kraju; a ona niech się pakuje i niech zaraz przyjeżdża – oczywiście wraz z dzieckiem.

Pan Konstanty znów umilkł. Szedł, lekko pochylony, ze wzrokiem utkwionym w chodnik.

– Dlaczego nie chciał wracać? – zapytałem półgłosem.

– Ponieważ był przekonany – usłyszałem odpowiedź – że Polska lada moment zostanie napadnięta. I to naraz z dwóch stron. Z zachodu i ze wschodu.

– Kiedy to było, dokładnie?

– W trzydziestym dziewiątym, w kwietniu.

– Już wtedy to przewidywał?

– W dniu upadku Madrytu Niemcy zerwały traktat, który zawarły z Polską w trzydziestym czwartym roku, a bodaj w tydzień później wkroczyły do Czech i na Litwę. Mniej więcej w tym samym czasie szef dyplomacji sowieckiej na oficjalnym spotkaniu z ambasadorem Francji powiedział bez ogródek, że ZSRR nie widzi innego wyjścia dla siebie niż… czwarty rozbiór Polski. To były znane rzeczy, publikowane w prasie. A niezależnie od tego – pan Konstanty przystanął i spojrzał w moją stronę – on miał jakiegoś nosa.

Staliśmy pod latarnią, w kręgu mętnego światła, u brzegu rozległej kałuży.

– I co, pojechała do niego? – odezwałem się wreszcie po dłuższej chwili milczenia, ściskając w kieszeniach palce.

– Tak – odparł pan Konstanty – i to niemal z dnia na dzień. Pamiętam: Dworzec Główny; wieczór; wagon sypialny. Widziałem ją tam wtedy, w otwartym oknie pociągu, po raz ostatni w życiu.

Zapatrzył się w kałużę, na której falowały cienie naszych sylwetek. Wreszcie ruszył na nowo, obchodząc ostrożnie wodę.

Znowu szliśmy w milczeniu.

Walczyłem z natłokiem myśli. O co pytać? Co mówić? Zdałem się na cierpliwość. W końcu odezwał się:

– Miała wtedy przed sobą niespełna trzynaście lat życia. Przeliczyłem natychmiast: rok pięćdziesiąty drugi.

– Co się stało? – spytałem.

– Wypadek samochodowy. Tyle że… – nie dokończył.

– Tyle że co? – podjąłem.

– Tyle że nie jest jasne, co było jego przyczyną…

– Przepraszam – wpadłem mu w słowo – gdzie obecnie jesteśmy? We Francji, czy znowu w Polsce?

– We Francji, mój drogi, we Francji.

– Nie wrócili po wojnie…

– Nie – odpowiedział krótko.

– A co to był za wypadek? W jaki sposób zginęła?

– Za kierownicą. Prowadząc. Straciła panowanie.

– I co w tym jest niejasnego?

– Rzecz podstawowa: dlaczego? Na równej, pustej drodze?

– Jechała sama, czy… z kimś?

– Sama. Lecz Maks to widział.

– I co takiego zobaczył?

– Że auto nie hamuje. Że zjeżdża na pobocze i leci dalej na dół.

– I co by to miało znaczyć?

– Że nie działały hamulce i układ kierowniczy.

– No dobrze, no i co z tego?

– Że wszystko to zostało specjalnie uszkodzone.

– Po co? A raczej, przez kogo?

– To właśnie jest niejasne. W każdym razie on sądził… był święcie przekonany, że to była pułapka. Zastawiona na niego. To on miał być ofiarą.

– I kto niby za tym stał?

Pan Konstanty przystanął, wyjął z kieszeni spodni srebrną papierośnicę i pudełko zapałek, wyciągnął spod gumki Giewonta i z namaszczeniem zapalił.

– Wszystko, co wiem, wiem od Maksa – wypuścił z rozkoszą kłąb dymu. – I prawdę mówiąc, nie wiem… nie wiem, co o tym myśleć.

– Dlaczego?

– Posłuchaj – szybkim ruchem wsunął papierośnicę i pudełko zapałek z powrotem do kieszeni i znowu ruszył z miejsca – ten Francuz, co mu pomógł wydostać się z Hiszpanii, później, za okupacji, działał w Ruchu Oporu. Znowu ich drogi się zeszły: wciągnął go do współpracy. I tam to się zaczęło. Wróciły stare sprawy, ów chorobliwy trans – prowokacji i zabójstw. Pod pozorem rozliczeń ze zdrajcami narodu i kolaborantami załatwiano dziesiątki doraźnych porachunków, a także różne „zaszłości”. Krąg zaczął się zacieśniać. Ginęli kolejno ludzie z siatki tego Francuza, w tym kilku weteranów właśnie z wojny w Hiszpanii, a wreszcie i on sam został zamordowany. Maks dostrzegł w tym dla siebie śmiertelne zagrożenie. Uznał, że po tym człowieku – następny będzie on. I tak jak stali, uciekli. Wszyscy troje. Natychmiast. W góry. Gdzieś pod Megève.

Czytałeś Zwycięstwo Conrada? A, już pytałem cię o to! Przeczytaj, koniecznie przeczytaj! To znów jest jak z tej powieści. Wcielone zło tego świata, odrzuconego ze wzgardą, puka do drzwi azylu, by zmusić do pojedynku. Niejaki pan Jones, Ricardo i straszny osiłek Pedro: trójka spod ciemnej gwiazdy, nasłana przez Schomberga. Z zawiści. Przez podłość. Zło.

Tak przynajmniej to wszystko prezentował mi Maks.

Po kilku latach spokoju, gdzieś w pięćdziesiątym drugim, znowu poczuł ich oddech. Któregoś dnia, blisko domu, zauważył człowieka, którego widywał w Hiszpanii. Był to niejasny typ, grający na różne strony, przed którym ostrzegał Maksa ów francuski kolega. Maks odniósł teraz wrażenie, że jest to wywiadowca, który miał za zadanie ustalić jego adres. Potem zjawili się inni. Przynajmniej według niego, bo nie mam innych danych. Mam natomiast podstawy, by sądzić, że zwariował.

40
{"b":"87923","o":1}