Wszystkie te lęki jednakże okazały się płonne, a przynajmniej nadmierne. Nie żeby nagle pokazał nieznane dotąd oblicze, niemniej jego obecność na konferencji w Tours nie była dla Jerzyka specjalnie uciążliwa. Docent, na dobrą sprawę, prawie w niej nie brał udziału. W miejscu obrad, w pałacu, zjawił się tylko trzy razy. Na samym początku sesji – głównie po to, by w biurze pobrać diety i karnet na posiłki w stołówce; następnie, w trzecim dniu – na wystąpieniu Jerzyka; i wreszcie, na zamknięciu, na pożegnalnym obiedzie, wydanym przez gospodarzy w wytwornej restauracji. Gdyby jeszcze w hotelu mniej palił i nie chrapał, i nie jadł na gazecie szprotek w oleju z konserwy, której pokaźny zaps zabrał ze sobą z kraju, byłby wręcz nieszkodliwy.
Co robił całymi dniami? Zwiedzał zabytki, muzea? Mało prawdopodobne. Chodził po sklepach, kawiarniach? To prędzej, lecz też wątpliwe: liczył się z każdym groszem. Może więc wykonywał jakieś tajne zadanie, powierzone mu w kraju przez polskie służby specjalne?
Którejś nocy Jerzyka zbudziły z pierwszego snu jakieś dziwne odgłosy – stłumiony brzęk? stukanie? Uchylił lekko powiekę: w numerze paliło się światło – nocna lampka przy łóżku docenta Dołowego; ten zaś w pokracznej pozie grzebał ostrożnie w swej torbie. Jerzyk nie zdradził się z tym, że został wyrwany ze snu, i przez zmrużone oczy obserwował kolegę. Nie zdołał jednak ustalić, co tamten właściwie robi, a zwłaszcza, co było źródłem enigmatycznych dźwięków dochodzących z dna torby.
Następnego dnia rano, kiedy docent brał prysznic, Jerzyk – z bijącym sercem – zajrzał do jego bagażu. Pod stertą brudnej bielizny – skarpetek, chustek i majtek – leżały w rzędach słoiczki z astrachańskim kawiorem. Było ich kilkadziesiąt. Z niebieskimi wieczkami, na których widniał obrazek przedstawiający jesiotra na tle kuleczek ikry.
A zatem wszystko jasne! Operacja handlowa. Czarny kawior sowiecki kosztuje u nas grosze w porównaniu z cenami, jakie ma na Zachodzie. Różnica jest zawrotna. Zysk na jednym słoiku – kilkanaście dolarów, nawet gdy się sprzedaje za pół zachodniej ceny. Po prostu złoty interes. I prawie bez ryzyka. Wywóz kawioru z kraju nie budzi większych zastrzeżeń. Jako produkt niepolski, nie jest objęty cłem, przynajmniej w takich ilościach. A wwóz na Zachód… ejże, kto tutaj kogo sprawdza! Ceniony wysoko specjał skupują – z podziękowaniem – eleganckie lokale.
Jerzyk obliczył później, że łączna wartość kawioru tkwiącego w czeluściach torby wynosiła co najmniej trzysta pięćdziesiąt dolarów. W kraju, mniej więcej tyle kosztuje najtańszy samochód: używana Syrena albo takiż Fiat 600.
Docent Dołowy jednakże miał wyższe aspiracje. Przemawiał za tym przynajmniej trud, jakiego nie szczędził, by uzyskany kapitał cudownie dalej pomnażać. Sekretarz POP nie spoczął bowiem na laurach po błyskotliwej akcji upłynnienia kawioru. Za część zdobytych funduszy nabył parę tysięcy końcówek do długopisów – owych niewielkich sztyftów z osadzoną w nich kulką. We Francji, królestwie BIC-a, to detal znikomej wartości, w Polsce zaś, kraju budów i gigantycznych przedsięwzięć, gdzie nie ma po prostu miejsca na produkcję drobiazgów, jest on na wagę złota. I ci, co się zajmują wyrobem długopisów – prywatni przedsiębiorcy, mający za zadanie wypełniać różne luki w polskim przemyśle lekkim – płacą za ów surowiec niemal każde pieniądze. A zatem znowu zysk. Kolejna multyplikacja. Może już rząd wielkości używanego Wartburga?
Na pożegnalnym bankiecie Jerzyk robił, co mógł, by trzymać się jak najdalej od swego towarzysza, a zwłaszcza by nie siedzieć obok niego przy stole. Niestety, nadaremnie. Docent tak manewrował, by zawsze być gdzieś w pobliżu, a gdy siadano do stołu, uplasował się chytrze naprzeciwko Jerzyka, którego profesor Billot usadził po swej prawicy. Jerzyk zacisnął zęby i przymknął na chwilę oczy. Cała przyjemność zepsuta. Zegnaj, swobodo i swado! Adieu, délicieuse ambiance! Skrępowanie, napięcie – oto jakie doznania będą jego udziałem. A może być jeszcze gorzej. Niech tylko ten knur zacznie gadać – mądrzyć się, dowcipkować. A niech do tego jeszcze wypije ponad miarę! Na samą myśl o czymś takim robi się słabo ze wstydu i zimny pot, strugami, spływa po karku i plecach.
Obawy Jerzyka, niestety, sprawdziły się tym razem. Chociaż popis docenta okazał się całkiem inny niż spodziewane koszmary. Zaczął on, mianowicie, niczym dobry protektor, oddany imprésario… wychwalać natrętnie Jerzyka przed profesorem Billot.
„To nasz najlepszy pracownik!” perorował z zapałem, jakby Jerzyk był rzeczą lub zawodnikiem na sprzedaż. „Nasza chluba i duma. Ceniony przez specjalistów, wielbiony przez studentów. Dzięki niemu nasz wydział stał się w ostatnim czasie głośny i popularny. Młodzież różnych dyscyplin ściąga do nas masowo. I tak kultura francuska, a zwłaszcza literatura XVII wieku, tak bliska nam tu wszystkim, zyskuje w naszym kraju tysiące wielbicieli. Rola mego kolegi w tym dziele upowszechnienia jest wprost nieoceniona. Ja, który się zajmuję Louisem Aragonem, nie mogę się z nim równać. Nikt u nas dla dobra Francji nie zrobił tyle co on. To nie tylko jej rzecznik, to istny ambasador. Dlatego też, zgodnie z tą funkcją, winien on pozostawać w nieustannym kontakcie ze swoją duchową ojczyzną. Jego wizyty we Francji to bezcenny kapitał nie tylko dla niego samego, lecz i dla wielu innych, którzy czerpią garściami – i dalej pragną czerpać – z tej nieprzebranej skarbnicy…
„Błagam, niech pan przestanie”, jęknął po polsku Jerzyk.
„Quoi? Qu’est-ce qu’il a dit?” [76] , zapytał profesor Billot.
„Il est très très modeste”, wyjaśnił docent Dołowy z protekcjonalnym uśmiechem. „Prosi, by go nie chwalić… Niech pan jednak mnie słucha, monsieur le professeur: jego wizyty we Francji to korzyść dla nas wszystkich. Kładę to panu na sercu…”
Od dalszej tortury słuchania tej bezwstydnej reklamy wybawił Jerzyka kelner, przynosząc pierwszą przystawkę – bliny z czarnym kawiorem. Docent urwał w pół słowa.
„O là là! Quelles délices!”, wykrzyknął rozpromieniony. „C’est un festin royal!” [77] I zapytał kelnera o gatunek kawioru.
„Najlepszy. Astrachański”, wyjaśnił kelner z dumą. „Świeżutki. Prosto z Rosji. Mamy własną dostawę.”
Na grubych wargach docenta, chłonącego z zapałem kopiaste porcje kawioru, igrał figlarny uśmieszek.
Jerzyk wracał do kraju rozstrojony nerwowo. Choć wszystko się niby udało, i to lepiej niż myślał, nie odczuwał radości, przeciwnie, czuł się podle. Stłamszony. Poniżony. Najwyższe wzloty ducha, najczystszy kryształ poezji ubóstwianego Racine’a – ów świat subtelnych idei i doskonałych form został swoiście zbrukany. Tu – piękno i harmonia antycznych archetypów, i francuska clarté w najwykwintniejszym stylu, a tu – kawior sowiecki pod brudnymi majtkami, sprzedawany pokątnie w podejrzanych lokalach, i jeszcze jakaś drobnica – „końcówki. do długopisów! – na nielegalny handel z „prywatną inicjatywą”.
Ale to jeszcze nic! Wyjeżdżał z dumnym poczuciem arystokraty ducha, którego jakiś nędznik ma śledzić i pilnować, a po powrocie do kraju złożyć na niego raport. A tymczasem kto komu zaglądał do bagażu? I kto na kogo ma teraz obciążający materiał? A zatem – choć niechcący – sam wraca jako szpicel i potencjalny kapuś! Wiedząc to wszystko, co wie, mógłby wykończyć docenta lub choćby zaszantażować. „No, jak tam, panie kolego, poszło tym razem z kawiorem? Gładko? Ile dawali? Przyzwoite przebicie? A z tymi końcówkami to, rzeczywiście, interes?” I dalej go tak nękać, aby mu uzmysłowić, że musi się liczyć z odwetem, jeśli przypuści atak. Obrzydliwe, nieprawdaż? Zwłaszcza, że docent wyraźnie nie żywił złych zamiarów. Raczej gotów był sprzyjać (choć dla własnej korzyści). Jerzyk, rzecz oczywista, nie zrobiłby nic takiego. Nawet we własnej obronie nie doniósłby na docenta, a co dopiero mówić o prewencyjnym szantażu. Jednakże już samo to, że podobne pomysły zalęgły mu się w głowie, wywoływało w nim złość i obrzydzenie do siebie.
Ale najgorsze z wszystkiego było upokorzenie. Dojmująca świadomość, że oto nim kupczono. Nim, jego osobą, talentem… rozumieniem Racine’a! „Wymiana naukowa.”! To handel żywym towarem! Był przedmiotem transakcji. Wy-naj-mo-wa-no go! Jak rzecz. Jak niewolnika. By docent mógł „dorobić” półlegalnym sposobem parę setek dolarów – na „wózek” lub „większą chatę”. Tak, to było nieznośne!
Dlatego też po powrocie Jerzyk podjął decyzję, że więcej nie wyjedzie na podobnych warunkach. Odrzuca to wilcze prawo Znajdzie inną metodę wydostawania się z kraju. Jeszcze im zagra na nosie.
Niestety, nie było to łatwe. Profesor M. miał rację, w żelaznej kurtynie, dzielącej nas od Zachodu, niewiele istnieje szpar, przez które można się przemknąć. I Jerzyk, w żmudnym trudzie forsowania tych przejść, uwikłał się fatalnie w chroniczne zabieganie o jakieś zgody, podpisy, poparcia, przyrzeczenia, bez których nie było mowy o dostaniu paszportu.
Machina, z którą się zmagał, była, doprawdy, piekielna. Przypominała tor przeszkód lub wielkie pole minowe. Śmiałek idący na bój liczył się z losem Syzyfa.
Zmagania Jerzyka jednak nie były całkiem daremne. Mniej więcej raz na rok wieńczyło je powodzenie. Dostawał paszport (nie mylić z „popieranym”, a zwłaszcza ze „służbowym”, był jeszcze „konsularny” oraz „dyplomatyczny”). I wyjeżdżał do Francji, latem, w okresie urlopowym, gdy życie akademickie tam zamierało. Pod względem zawodowym nie miał więc z owych wizyt pożytku, tyle że mógł posiedzieć w archiwach i bibliotekach. Pod względem zaś krajoznawczym, a zwłaszcza smakowania takich czy innych dóbr kultury materialnej – o tym lepiej nie mówić. Klepał straszliwą biedę. Z kraju mógł wywieźć legalnie nie więcej niż pięć dolarów. Pozostałe fundusze – honorarium za esej, jednorazowe zasiłki od jakichś instytucji, na które mieli wpływ życzliwi mu Francuzi) z największym trudem starczały na koszty utrzymania. Jeśli więc chciał wykorzystać w pełni dany mu czas, musiał sobie odmawiać w gruncie rzeczy wszystkiego. Restauracje, kawiarnie, najskromniejsze zakupy – to nie wchodziło w grę. Muzea odwiedzał w dni, kiedy wstęp był bezpłatny, a do teatru i kina chodził jedynie wówczas, kiedy ktoś go zaprosił.