Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Profesor M. jednakże odradza taki ruch, przynajmniej w tym wypadku. Jeśliby Jerzyk wyjaśnił profesorowi Billot, jakie są wymagania polskich władz paszportowych, i gdyby ten załatwił konieczne poświadczenia, to w dalszym ciągu wyjazd byłby mocno wątpliwy: zapewne nie doszłoby nawet do złożenia podania. Dlaczego? Z tej prostej przyczyny, iż wniosek paszportowy musi być poświadczony z kolei w miejscu pracy, a to oznacza w praktyce, że Jerzyk musiałby dostać zwolnienie lub urlop bezpłatny na okres konferencji. A kto mu da to zwolnienie, kto mu udzieli urlopu?! Dziekan, z którym drze koty? Zawistny kierownik katedry XVII wieku, przełożony Jerzyka? Marzenia ściętej głowy! – Co? Że tylko na tydzień, a właściwie pięć dni? – Niestety, właśnie w tym czasie będzie bardzo potrzebny, po prostu niezastąpiony.

Czyżby nie było więc wyjścia? Doprawdy, me można nic zrobić?

O, nie, aż tak źle nie jest! Istnieje pewien sposób załatwienia tej sprawy. Umożliwia go Biuro Współpracy z Zagranicą, uczelniana komórka specjalnie do tego stworzona. Zanim się jednak chwyci ową pomocną dłoń, trzeba znać pewne zasady „wymiany z zagranicą”.

Otóż winno się wiedzieć, iż Zachód nie jest od tego, aby wskazywać nam, kto ma reprezentować naszą Ludową Ojczyznę. To przykra ingerencja w nasze wewnętrzne sprawy. Zachód, gdy mu zależy na naszej obecności, ma przysyłać oferty: stypendiów, wykładów, udziałów w sympozjach i konferencjach – i prosić o specjalistów. Natomiast sprawa selekcji winna należeć do nas. Któż bowiem wie od nas lepiej, kto się do czego nadaje i czy nie zrobi nam wstydu? Zachód? Jakim sposobem?! Oczywiście, istnieją tak zwane „szczególne przypadki: ludzie pewni, sprawdzeni, dojrzali politycznie. Ci – tak, to co innego. Ci mogą otrzymywać zaproszenia imienne. Lecz to już inna historia… Niemniej, w tym prostym systemie istnieje pewna luka, pewna wąziutka szczelina, w którą można się wcisnąć i żłobiąc w niej dalej tunel, przebić na drugą stronę.

Rzecz zasadza się na tym, iż nieużyty Zachód jest małodusznie oszczędny w proponowaniu współpracy i karygodnie rzadko zaprasza nas do siebie. Toteż każda oferta – najmarniejszego stypendium, parodniowej wizyty – jest wręcz na wagę złota: ponieważ ludzie pewni, dojrzali politycznie, o niczym innym nie marzą jak o wyjeździe na Zachód i są niepocieszeni, jeśli nie wyjeżdżają. Taka już ich natura! Dlatego też w trosce o nich roztropna władza ludowa idzie na mądry kompromis: godzi się mianowicie na wypuszczenie osoby, na której z jakichś względów (na ogół podejrzanych, a w każdym razie niejasnych) Zachodowi zależy, w zamian za zaproszenie drugiego przedstawiciela naszej czcigodnej nauki, kórego wybór jednakże ma należeć już do nas. Jest to z wielu powodów jak najsłuszniejsze ustępstwo. I wilk (znaczy, Zachód) jest syty: dostaje więcej, niż chciał; I owca (my) – ocalona: po pierwsze, jedzie ktoś, kto na to zasługuje i potrzebuje tego (jednostka zaufana, dojrzała politycznie), po drugie zaś, pupil Zachodu (jednostka podejrzana i ze wszech miar niepewna) dostaje cenne wsparcie w postaci Anioła Stróża.

A zatem: jeśli Jerzyk chce pojechać do Tours, musi szybko napisać do profesora Billot i w odpowiedni sposób wyjaśnić mu sytuację. Otóż to, w odpowiedni! To znaczy, przede wszystkim wyłożyć elementarz: Polska to kraj zniewolony, to państwo policyjne, w delegację służbową za żelazną kurtynę można wyjechać tylko w asyście „opiekuna”; następnie zaś trzeba podać instrukcje czysto techniczne: jak zaproszenie na sesję ma być sformułowane, jakiego typu dane powinny się w nim znaleźć (wszystko jest opłacone; wysokość kieszonkowego), i gdzie, na jaki adres, należy pismo wysłać (Uniwersytet Warszawki, Filologia Romańska).

Taki list-pouczenie do strony zapraszającej nie może być, rzecz jasna, wysłany zwykłą pocztą. Przecież korespondencja, szczególnie z zagranicą, podlega u nas kontroli. Ładnie by Jerzyk wyglądał, gdyby taki instruktaż dostał się w ręce UB! Mógłby się raz na zawsze pożegnać z wyjazdami, a może nawet i z pracą. Takie poufne pismo trzeba „pchnąć przez kuriera”, przez „zaufany kanał”, najlepiej – w miarę możności – pocztą dyplomatyczną.

Jeśli Jerzyk by chciał skorzystać z takiej pomocy, profesor M. mu służy, bo ma stosowne kontakty. Może mu zresztą pomóc nie tylko w zakresie przerzutu, lecz również w kluczowej sprawie formuły zaproszenia, udostępniając wzór, który jest już sprawdzony: spełnia on wszelkie wymogi, a zarazem wyklucza groźbę manipulacji. Bo Jerzyk musi wiedzieć, że ta transakcja wiązana to delikatna rzecz. W przysyłanej ofercie nie może być nic z szantażu (to nie miałoby szans ze względów pryncypialnych), zarazem jednak z tekstu musi wyraźnie wynikać, że jest zaproszony imiennie – to warunek niezbędny; inaczej mówiąc, że „drugi” nie może przyjechać sam albo, co gorsza, z kimś trzecim.

To wszystko jest bardzo cienkie. Zachodnie pięknoduchy nie mają o tym pojęcia! I w swojej naiwności mogą nawarzyć piwa. Alboż się nie zdarzyło, że wskutek braku precyzji w określeniu warunków, wskutek niewprowadzenia nieodzownych zastrzeżeń pojechał zupełnie ktoś inny niż zaproszony z nazwiska? Dlatego też trzeba uważać. A najlepszą metodą instruowania nadawcy jest po prostu… dyktando: podanie słowo w słowo formuły zaproszenia.

Oto jak rzecz wygląda, a teraz niech Jerzyk wybiera.

Myślał przez całą noc. Co robić? Pisać? Nie pisać? Przecież cała ta akcja to koszmar i obrzydliwość. Poniżające, szczurze. No tak, ale z drugiej strony, jeżeli nic nie zrobi, to nie pojedzie do Tours. Czy nie jest to, mimo wszystko, nazbyt wysoka cena? Co zyska, jeśli się podda? Komfort poczucia dumy, że o nic nikogo nie prosi, że nie zależy mu? Niejednoznaczne dobro. W dodatku podszyte fałszem. Bo przecież mu zależy. A co straci w ten sposób? Bezcenne doświadczenie i możliwości rozwoju: inspirujące kontakty, dostęp do książek i źródeł, szansę szybszej kariery. Niemało. Czy nie szkoda? W końcu, nie przesadzajmy, rzecz, którą ma wykonać – wyjaśnić „odpowiednio” zapraszającym Francuzom, co i jak mają zrobić, by zgodnie z ich życzeniem mógł przyjechać z odczytem – nie jest czymś horrendalnym, czymś niegodziwym, nikczemnym. Nie denuncjuje nikogo, nie zaprzedaje się. Po prostu – informuje i udziela wskazówek. Cóż, takie są warunki. Nie on je tutaj stworzył. A kiedy powstawały, Zachód nawet nie mrugnął, nawet nie kiwnął palcem, aby temu zapobiec. Kto sprzedał Polskę w Jałcie? Kto umył ręce jak Piłat? No, to niech teraz wiedzą, na jaki los nas skazali!

Napisał.

Profesor M. rzetelnie wywiązał się z pomocy, jaką był oferował: list pomknął zaraz do Francji w dyplomatycznej teczce i trafił do rąk adresata. Odpowiedź nadeszła szybko i była pozytywna. Tak, rozumieją wszystko i dostosują się. Spełnią wszelkie warunki, jakie są wymagane. Jest tylko jeden szkopuł: ograniczony budżet. Dlatego też bardzo proszą, aby ich Jerzyk zrozumiał, że – skoro zamiast jednej przyjadą dwie osoby – nie mogą dotrzymać warunków proponowanych poprzednio. A zatem podróż, niestety, nie będzie pierwszą klasą, a nawet nie kuszetką; w hotelu – pokój podwójny, a diety – do podziału.

No tak, nie było to miłe. Lecz w końcu cóż to znaczy – wobec tego, że wyjazd jest w ogóle realny! Niewiele, prawie nic. Jeśli już ma coś znaczenie w powstałej sytuacji, to raczej, kto z wydziału pojedzie jako drugi. Na pewno ktoś partyjny, to nie ulega kwestii. Ale konkretnie, kto? Kierownik katedry? Dziekan? Profesor Levittoux, stary, chytry wyjadacz? Ten byłby nawet niezły. Ma przedwojenne maniery i całkiem bystry umysł, a jego bycie w partii to czysty oportunizm. Ale to raczej wątpliwe.

Wkrótce kierownik Biura Współpracy z Zagranicą, magister Gabriel Gromek, wezwał Jerzyka do siebie na tak zwaną „rozmowę”. Naprzód pytał go długo, skąd zna pana Billot i jak nawiązał kontakty z uniwersytetem w Tours; następnie upomniał go ostro, że z nikim nie uzgodnił, a nawet nie konsultował publikacji swej pracy w zachodnim periodyku („co jest niedopuszczalne!”); w końcu zaś, oświadczając, iż jest to czysta formalność, poprosił, by Jerzyk napisał krótkie zobowiązanie, że będzie za granicą lojalny wobec władz polskich. Była to znana pułapka. W ten sposób wciągano do współpracy z UB. Jerzyka aż zatkało. Lecz nie dał po sobie nic poznać i z pokerową twarzą (świadomy że bez niego nikt inny nie pojedzie) rzekł, że bardzo dziękuje, lecz rezygnuje z wyjazdu, skoro tak to wygląda i takie są wymagania. Trudno, obejdzie się. Aż tak mu nie zależy. I podniósł się, aby wyjść.

„Ależ panie doktorze, niech się pan nie obraża!”, kierownik Biura Współpracy spuścił od razu z tonu. „Po co zaraz te dąsy? Kto żąda czegoś od pana? Nie chce pan podpisywać, dobrze, wierzymy na słowo. Przecież ta cała ostrożność to tylko dla pana dobra. Nie jeździł pan jeszcze na Zachód, to nie wie pan, jak tam jest; Konferencje, sympozja to tylko wabik, przynęta. W istocie chodzi o to, aby werbować agentów. Zaproszą pana na kawę, na obiad do restauracji, i ani się pan obejrzy, jak pan zdradzi ojczyznę. Już oni mają sposoby! Będą panu schlebiali, tańczyli wokół pana, proponowali pieniądze, żeby Pana rozmiękczyć – żeby pan puścił farbę… Literatura, klasycyzm, Rasę – ta-ri-ra-ri-ra! A w przerwach, w kuluarach – wyciągać informacje, a przede wszystkim zachęcać do szkalowania ustroju demokracji ludowej. Znamy się na tych numerach! Dlatego ostrzegam pana: niech się pan ma na baczności!”

Jerzyk słuchał tych bredni z wyrazem apatii na twarzy, jakby nie w pełni rozumiał, o co właściwie tu chodzi, po czym, dalej udając młodego uczonego, który poza książkami nie widzi bożego świata, spytał niby od rzeczy, czy na tę „delegację” wyjeżdża sam, czy z kimś.

„Wraz z panem, panie doktorze, jedzie docent Dołowy”, usłyszał w odpowiedzi.

Dołowy! Niewiarygodne! Każdego by się spodziewał, tylko nie tego jednego. Choć, z drugiej strony, właściwie nie powinien się dziwić: sekretarz POP prawa ręka dziekana. Są jednak pewne granice. Przecież to istne zero! Nawet język zna słabo. Oczywiście, wiadomo, jedzie aby pilnować, lecz, mimo wszystko, poza tym, trzeba jeszcze kimś być… Znać się na czymś… coś wiedzieć. A on co? Prawie nic. Tylko ten Aragon i Kraj Rad w jego życiu. Kto go wysunął i poparł? Kto zatwierdził ten wybór? Nie zdają sobie sprawy, że to kompromitacja? A może gwiżdżą na to… I tak, prędzej czy później, zostanie ktoś zaproszony i znowu jakiś Dołowy przejedzie się na doczepkę.

29
{"b":"87923","o":1}