Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Otóż z tekstu jednoznacznie wynikało, że napad nastąpił nad ranem, gdy para kochanków „przykryta płaszczem spała”. Bohater jednakże orientował się, co zaszło, dopiero, gdy był już spętany – ba, i to jak! – w czterech miejscach! W łokciach, przegubach rąk, w kolanach i kostkach. Nie dość na tym. Cały przywiązany był jeszcze do świerkowego pnia, a w jaskini buchało ognisko rozpalone przez zbójników. Powstawało więc całkiem uzasadnione pytanie, dlaczego nie obudził się wcześniej. Jak to było w ogóle możliwe, że nie czuł ani wiązania, ani buchającego ogniska, ani hałasów czynionych przez napastników, lecz do stanu przytomności przywiodło go dopiero – jak powiadał tekst – „straszne uczucie”?

Rożek Goltz niemiłosiernie naigrawał się z tego fragmentu, dosłownie pastwił się nad nim.

– Co za bzdury! – wykrzykiwał. – Trzeba mieć źle w głowie, żeby coś takiego napisać. Mnie to budzi najcichsze skrzypnięcie drzwi, bzykanie muchy, najsłabszy promień światła, a jego nie zbudziło siedmiu bandytów, którzy go wiązali, rozbrajali, przywiązywali do pnia i skakali przez ognisko! To są kpiny! To urąga zdrowemu rozsądkowi!

– Może się znasz na fizyce – replikował któryś z „romantyków” – ale nie na pożyciu fizycznym. To były skutki wycieńczenia seksualnego. Jak on ją tam piłował dniem i nocą, bez przerwy, to potem był jak trup, jak twój Antek po ciężkim dniu pracy. Nie ma w tym nic dziwnego. Zresztą Żeromski to był erotoman i dobrze wiedział, co pisze.

To namiętne zainteresowanie górskim epizodem Popiołów nie wynikało jednak wcale, jak mogłoby się zdawać, z głodu wiedzy o mitycznej wciąż sferze seksu ani tym bardziej z pobudek estetycznych, lecz z czegoś zupełnie innego. Jego źródło biło… w beznadziejnej miłości do Madame la Directrice. A wszystkie te analizy i dyskusje literackie to była tylko pokrywka, udawanie przed sobą, że chodzi o jakieś kwestie może i nawet ciekawe lub zabawne, lecz w najmniejszym stopniu nie dotykające osobiście. Tymczasem naprawdę, historyjka napisana przez „Serce Nienasycone”, jak określano Żeromskiego w podręczniku szkolnym, stanowiła ucieleśnienie najskrytszych marzeń i tęsknot wiązanych z Madame. W wyobraźni odbiorców piękna Helena de With (tak nazywała się bohaterka grana przez Polę Raksę) nie była nikim innym jak właśnie szkolnym bóstwem, a sprawcą jej dzikich rozkoszy, jako też ich poborcą – zawsze ten, który czytał. Choć nikt nigdy nie wypowiedział tego na głos, widać to było gołym okiem.

Co do mnie, lekturę Popiołów miałem już dawno za sobą, książka – podobnie jak innych – mocno mnie znudziła, a epizodu górskiego, ze względu na jego nieznośny patos i wielosłowie, po prostu nie zmogłem. Po paru pierwszych stronach, gdy tylko zorientowałem się, o co chodzi, przerzuciłem kartki do przodu, szukając dalszego ciągu głównego nurtu akcji. Obecnie, widząc co się wokół mnie dzieje, przysłuchując się literackim dyskusjom i czując wzrastające napięcie wokół osoby Madame, zacząłem przeżywać denerwującą rozterkę. Z jednej strony, nękała mnie pokusa, by zajrzeć czym prędzej do książki i dowiedzieć się wreszcie -niejako z pierwszej ręki – co jest właściwie przedmiotem tak powszechnej fascynacji i na czym polega nie do końca mimo wszystko jasny związek tej literatury z otaczającym życiem, z drugiej, hamowała mnie duma, by nie poddać się owczemu pędowi i nie stoczyć się, choćby we własnych oczach, do poziomu dyszących chucią, a zarazem sentymentalnych kolegów – nie mówiąc już o lęku, że mogłoby to wyjść na jaw; w pojęciu ogółu, kto czytał wtedy Popioły, płonął potajemnie ku lodowatej Madame straszliwą namiętnością.

Dlatego odpychałem od siebie tę pokusę i konsekwentnie nie brałem książki do ręki. Raz jednak zrobiłem to i, choć znaczną rolę odegrał w tym przypadek, słono przyszło mi za to zapłacić.

Było to na lekcji biologii. Siedziałem sam w ostatniej ławce i strasznie się nudziłem. W pewnej chwili spostrzegłem w sąsiedniej kasetce pozostawioną przez kogoś książkę, starannie owiniętą w papier. Szukając ulgi w nudzie, sięgnąłem po nią zaraz (niczym latarnik z noweli Sienkiewicza) i uchyliłem okładkę. Karta tytułowa była najwyraźniej wydarta, a strony w większości nie poprzecinane. Rzuciłem okiem na tekst. Tak, to było to – Popioły, tom drugi, z epizodem „w górach.. Nie musiałem go długo szukać: strony poprzecinane były tylko na tych rozdziałach, a dolne rogi w tym miejscu – aż lepkie od wielokrotnego kartkowania.

Ułożywszy sobie książkę pod ławką na udach, przybrawszy pozę głębokiego skupienia (czoło wsparte na prawej ręce; lewa służyła do przewracania kartek), rozpocząłem lekturę.

Tekst, który poddawałem badaniu, przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia. Wiedziałem, że jest to kicz pełen „ochów” i „achów”, i byłem przygotowany na charakterystyczne dla niego śmieszności. Czegoś takiego jednak się nie spodziewałem. To było po prostu niewiarygodne – i to z kilku powodów. Po pierwsze, że Żeromski w ogóle to napisał, że mógł coś takiego napisać! Po drugie, że skoro już napisał, to nie zawahał się opublikować (i że też nikt go nie powstrzymał). Po trzecie, że był to fragment książki należącej do kanonu lektur szkolnych. I wreszcie, że to się podobało, że zaczytywano się w tym! I to dlaczego, i po co! By według tego wzoru – w tym stylu czy konwencji – przeżywać w wyobraźni romans z panią dyrektor!

Choć, z drugiej strony, może i nie było w tym nic dziwnego. Albowiem proza ta, pod grubym płaszczem karykaturalnie egzaltowanego stylu i podniosłego idealizmu kryła w sobie coś, co świeżo dojrzała młodzież, rozdygotana i znerwicowana przez nadczynność hormonów, bezbłędnie wychwytywała. Tym czymś była perwersja i – fascynacja perwersją. Żeromski niewątpliwie dawał tu upust jakimś swoim natręctwom, jakimś głęboko ukrytym tęsknotom czy obsesjom, i najbardziej uwznioślająca narracja nie była w stanie tego zataić. Był to klasyczny „rys ekshibicjonistycznego ekscesu”, jak to określił gdzieś pewien wybitny filozof.

Jednakże nade wszystko rzecz była przezabawna. Czytając te napuszone opisy „łąki-kochanki, mlekiem i miodem płynącej”, nienaturalne dialogi rojące się od wykrzyknień w rodzaju „Jakżeś jest mężny, silny i straszny!” i liryczne inwokacje o „wieczności, która dawno przeminęła”, z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.

Aż nagle zaświtała mi pewna myśl. Ależ tak, zrobić kawał! Wybrać co komiczniejsze zdania i określenia, ułożyć z tego coś w rodzaju romantycznego poematu prozą i z kamienną twarzą przedstawić to na lekcji polskiego jako utwór odkrytego właśnie w jakichś niezwykłych okolicznościach poety – uznanego jednogłośnie przez filologów za geniusza dorównującego naszym narodowym wieszczom. Pomysł tak mi się spodobał, że bez reszty zawładnął mą wyobraźnią. Odtąd czytałem już tylko pod tym kątem: które wyrażenia, metafory i całe zdania wykorzystam w mojej mistyfikacji, jak będę je łączył, od czego zacznę i na czym zakończę.

Szał twórczy, który mnie ogarnął, do tego stopnia oderwał mnie od rzeczywistości, że nawet nie spostrzegłem, jak Żmija zaszła mnie od tyłu, stanęła nade mną i zaczęła patrzeć mi przez ramię. Podobnie jak bohater powieści, który obudził się z twardego snu, gdy był już związany, a zbójcy hulali w jaskini, z zagrożenia zdałem sobie sprawę dopiero w chwili, gdy jej koścista ręka, niczym zwinne odnóże gigantycznego raka, mignęła mi przed oczami i wydobyła książkę spod ławki.

– I cóż to tak czytamy na lekcji biologii? – zaczęła klasyczny w jej wydaniu seans wychowawczy. – Na pewno coś ciekawego, ale czy na temat? – Zerknęła na początek książki. – Strona tytułowa wydarta… kartki niepoprzecinane… Tylko tutaj pośrodku… aż brudne od użycia. Zobaczmy, może też nas zainteresuje? – I przeczytała na głos:

Tu na twoich piersiach był wilk, tu, gdzie tak bije serce! Aleś go zabił. O, panie mój! Straszna morda wilcza i białe kły były tu, obok gardła. Krzywe pazury wbijały się między żebra, a ślepia patrzyły w twe oczy. Jakżeś jest mężny, silny i straszny! Jakżeś niezwyciężony! Mocniejszy jesteś niż zima, niż lód, niż wicher! Mocniejszy jesteś niż wilk. Ty się nie boisz nikogo na ziemi. Ani ludzi, ani zwierząt! Jesteś straszny! Jesteś piękny! Drżę na samą myśl… Jestem twoją służebnicą… O, miły… Tam…

W klasie zapanowało rozprężenie. Było jasne, że w lekcji następuje dłuższa przerwa, urozmaicona w dodatku tak zwanymi „jajami” – w tym wypadku, spektaklem polegającym na chłostaniu ucznia szyderstwem i drwiną, co na ogół obfitowało w komiczne momenty.

– No, niezupełnie na temat – ciągnęła tymczasem Żmija. – Nie o wilku się dzisiaj uczymy.

Kątem oka spostrzegłem, jak kilka osób dyskretnie chowa do teczek swoje egzemplarze drugiego tomu Popiołów. A Żmija, zmieniwszy nieco ton, przystąpiła do zasadniczej pedagogicznej rozprawy:

– Więc oto co czyta na lekcji nasz dumny szekspirysta, chluba naszej szkoły, laureat zeszłorocznej „Złotej Maski”! Jakiś nędzny brukowiec, sentymentalne powieścidło dla pensjonarek, duby smalone dla ciemnoty.

Nie sposób było odmówić jej racji. W mojej sytuacji musiałem się jednak bronić.

– To są Popioły Żeromskiego – bąknąłem półgłosem, jakbym chciał ją ostrzec przed dalszą kompromitacją. – To jest w lekturze szkolnej.

Żmii zupełnie nie zbiło to z tropu:

– Popioły Żeromskiego! – powtórzyła z ironią. – Popioły Żeromskiego są w lekturze dla klasy dziesiątej, a nie jedenastej. Wyobraź sobie, że choć uczę przyrody, na tyle jednak znam program z polskiego. Trochę więc późno wziąłeś się do czytania. To raz. A dwa, że skoro już jesteś taki sumienny i pilny, że uzupełniasz zaległą lekturę w czasie przeznaczonym na naukę biologii, to może łaskawie nam wytłumaczysz, dlaczego kartki poprzecinane są tylko tutaj, pośrodku, a reszta jest nietknięta. O, proszę… – podniosła do góry książkę otwartą na wyszmalcowanych stronicach. – Tylko tutaj, na tych wzdychach i jękach…

Klasa buchnęła śmiechem, a mnie aż skręcało ze złości.

– To nie mój egzemplarz – palnąłem szukając ratunku, przez co jednak pogorszyłem tylko sytuację.

– Nie twój? – udała zdziwienie Żmija. – Czyj, powiedz, w takim razie.

13
{"b":"87923","o":1}