Pogląd drugi, bez porównania bardziej umiarkowany, rzekłbym, humanistyczny, a zarazem torujący drogę nadziei i fantazji, głosił, iż frygida jest po prostu kobietą nierozbudzoną lub zahamowaną uczuciowo i seksualnie. Nie była to jednak, w tym ujęciu, przypadłość nieuleczalna; przeciwnie, dawała się z łatwością zażegnać. Najciekawszym jednak i poniekąd najważniejszym elementem tej teorii, a ściślej: elementem, który jej tylko towarzyszył, było niezachwiane przekonanie jej wyznawców (zwanych przez to również „romantykami”), iż w zakresie wiedzy na temat terapii rzeczonego niedorozwoju oni właśnie są najwybitniejszymi specjalistami. Ba, żeby tylko w zakresie wiedzy! Również w samej praktyce. Krótko mówiąc, gdyby Madame na nich się zdała w tej sprawie, raz dwa pozbyłaby się wszelkich problemów i odzyskałaby pełnię życia.
I wreszcie pogląd trzeci, chyba najosobliwszy, mający swe źródło i wzięcie właściwie tylko wśród dziewczyn. Otóż utrzymywały one, iż być frygidą to tyle, co kochać się w samej sobie. Według zwolenniczek tego przekonania, Madame była tak doskonała, że nie potrzebowała wchodzić w stosunki z mężczyznami. Nie dość na tym, stroniła od nich i brzydziła się nimi. Wielbiła natomiast samą siebie i, co za tym idzie, tylko z sobą fizycznie obcowała. Miało to głównie polegać na nieustannej pielęgnacji własnego ciała, graniczącej z pieszczotą, na wielogodzinnych kąpielach w pieniącej się wodzie, namaszczaniu skóry kremami i olejkami, masażach brzucha i piersi, nakładaniu maseczek na twarz, a wreszcie – chodzeniu nago po mieszkaniu i przeglądaniu się w lustrze. Słowem, miał to być rzadki przypadek kobiecego narcyzmu.
Do tego wszystkiego doszła jeszcze sprawa Popiołów Żeromskiego. Na ekrany kin wszedł właśnie dwuczęściowy film Andrzeja Wajdy według tej powieści należącej do kanonu lektur szkolnych i wywołało to zupełnie nieoczekiwane skutki.
W naszym programie mieliśmy tę pozycję już za sobą. Nie cieszyła się ona specjalnym zainteresowaniem, mało kto przeczytał tę opasłą, trzytomową książkę dokładnie, a Rożek Goltz nawet do niej nie zajrzał. Tak więc jej ekranizacja spotkała się raczej z obojętnością. Odwalenie nużącej, wielodniowej lektury kilkugodzinnym seansem było już niepotrzebne, a konfrontacja obrazu filmowego z literacką podstawą nikogo nie podniecała. Mało kogo obchodziła również gorąca dyskusja, jaka rozgorzała w prasie i telewizji wokół filmu Wajdy, któremu zarzucano, jak zawsze, szarganie narodowych świętości i tanie efekciarstwo. A jednak na Popioły chodzono, i to po wiele razy!
Film jednał sobie młodego widza trzema krótkimi scenami. W pierwszej, młodziutka, urodziwa bohaterka, szykując się do snu w swym panieńskim pokoju we dworze, w niezwykle atrakcyjny dla obserwatora sposób ogrzewała sobie gołe nogi przy kominku, zadzierając wysoko nocną koszulę i wypinając się bezwstydnie w stronę ognia. W drugiej scenie, ta sama bohaterka, w ileś lat później, w malowniczym plenerze skalnych, tatrzańskich wierzchołków, była gwałcona przez góralskich zbójników, co stwarzało sposobność, by znowu ujrzeć jej nogi, obnażone i zgięte. Wreszcie, w trzeciej migawce, grupka zdziczałych polskich żołnierzy walczących u boku Napoleona w niechlubnej wyprawie hiszpańskiej, folgowała swym żądzom w zdobytej Saragossie, zabawiając się niecnie ze smagłymi mniszkami.
Wszystkie te scenki nie były specjalnie drastyczne, nie było w nich wiele golizny, a nawet okrucieństwa, a jednak, zwłaszcza jak na film polski, biły one wszelkie rekordy śmiałości. Rolę nie bez znaczenia odgrywał tu jeszcze fakt, iż gwałconą pięknością była Pola Raksa, młoda gwiazda tamtych lat, o przenikliwie jasnych oczach i podniecająco łamiącym się głosie, obiekt erotycznych westchnień tysięcy nastolatków. Znano ją z wielu filmów dla młodzieży, w których grała trzpiotowate, niewinne panienki, kuszące i zwodzące chłopaków i mężczyzn, nie pozwalające jednak nigdy nawet na pocałunek. Toteż zobaczyć teraz, jak gwałcą ją bezlitośnie tatrzańscy zbójnicy – niejako w odwecie za to bezecne igranie z płcią męską – było nie lada frajdą. Podobną, choć nieco inną przyjemność sprawiało utożsamianie się z polskimi żołnierzami, którzy na ziemi hiszpańskiej służyli niedobrej sprawie.
Byś opowiadał, że w jednym z kin, operator, za niewielką opłatą, urządza po ostatnim seansie specjalne pokazy dla chętnych, polegające na wielokrotnym puszczaniu tylko tych kilku scenek i robieniu stop-klatek w wyznaczanych momentach – na przykład, gdy Pola Raksa stoi przed kominkiem z podniesioną wysoko nogą, obnażoną niemal do biodra.
(Nawiasem mówiąc, wywiązała się z tego zupełnie absurdalna dyskusja, czy zrobienie stop-klatki w projektorze kinowym w ogóle jest możliwe. Znający się na wszystkim Rożek Goltz upierał się bowiem, że taki zabieg spowodowałby tylko sfajczenie się kliszy, a nie zatrzymanie obrazu. O mało nie doszło na tym tle do bójki.)
Jakkolwiek rzecz się miała, ów szczególny rodzaj zainteresowania filmem pociągnął za sobą, przynajmniej na pozór, jak najzacniejsze następstwa: młodzież sama, z nieprzymuszonej woli, na powrót sięgnęła po dzieło klasyki narodowej, które poprzednio potraktowała z dozą lekceważenia. Cóż to jednak było za czytanie i jakim tęsknotom wychodziło naprzeciw?
Do książki zaglądano, by odnaleźć w niej głównie scenę gwałtu w górach – w nadziei, że może słowa powiedzą coś więcej niż krótka migawka filmowa. I tu zaczynała się najosobliwsza przygoda czytelnicza. Otóż okazywało się, że to, co na ekranie trwa niecałą minutę, w powieści ma olbrzymie epickie przygotowanie, ciągnące się przez trzy rozdziały, i stanowi jakby niezależną całość: historię krótkotrwałej namiętności dwojga bohaterów, zamkniętą tragicznym finałem.
Naprzód „miłośnicy”, znużeni dotychczasowym życiem i światem, uciekali „krakowską bryką” w góry (rozdział pod tytułem „Tam…”). Następnie, mieszkając w samotnej chacie na skraju lasu i pozostając w stanie niemal permanentnej ekstazy, spędzali tam coś w rodzaju miodowego miesiąca (rozdział o wymownym tytule „Góry i doliny”). Wreszcie, gdy zanocowali raz lekkomyślnie w grocie skalnej na szczytach, zostali napadnięci nad ranem przez zbójców (rozdział „Okno skalne”). Tu właśnie następowała scena gwałtu, po którym zdesperowana bohaterka popełniała samobójstwo, skacząc w przepaść.
Epizod ten zrobił wśród uczniów nieopisaną wprost karierę. Zaczytywano się w nim, cytowano z pamięci całe partie tekstu, dyskutowano dziesiątki szczegółów. Żaden utwór, na żadnej lekcji polskiego, nie wzbudził tylu sporów, tylu namiętnych dociekań i analiz. Szczególną uwagę poświęcano, rzecz jasna, wszelkim detalom mającym przypuszczalnie związek z seksem. Przypuszczalnie – ponieważ poetycki język narracji, naszpikowany metaforami i dziwacznymi słowami, nigdy nie nazywał niczego po imieniu.
W nieskończoność roztrząsano, na przykład, takie zdanie: „Strudzenie wydzierało z ciał ludzką namiętność”, dociekając, czy chodzi w nim o to, iż zmęczenie wspinaczką osłabiało pobudliwość płciową bohaterów, czy też wręcz przeciwnie, paradoksalnie ją wzmagało. Jedni, z Rożkiem Goltzem na czele, uważali, że zagadkowy czasownik nie może tu oznaczać niczego innego jak tylko „pozbawienie”, czyli spadek wigoru, że inaczej byłby to czysty absurd. Inni, w tym głównie „romantycy”, byli jednak odmiennego zdania; obstawali uparcie, że sporne słowo („wydzierało”) znaczy tu „zaostrzało”, czy jeszcze lepiej, „wyżymało” lub „wyciskało” (tak jak wyciska się z tubki resztki pasty do zębów) – w danym wypadku: potencję seksualną, nadmiernie, wręcz rabunkowo przez bohaterów eksploatowaną. I na poparcie swej tezy przytaczali z pamięci dwa kolejne zdania, które brzmiały w ten sposób:
Wtargnąwszy na te wyżyny, odtrącali precz nic tylko suszę i wodę, strząsali ze stóp proch ziemski, ale również wychodzili duchem i kości swych, żył, ciała i krwi. Przystępowali wówczas do rozkoszy najwyższych, jakoby do początku szczęścia wiecznego, do granicy tamtego świata, do namiętności niebieskiej.
Wychodzili duchem z ciała… – podkreślali z naciskiem „romantycy” – a zatem nic innego, jak zostawali samym ciałem; nagim, zwierzęcym instynktem, wyzutym z wszelkich zahamowań i ograniczeń obyczajowych. Przecież to chyba oczywiste!
W kółko powracano też do sceny, gdy bohaterowie – upojeni nadmiarem szczęścia – chcą popełnić samobójstwo, skacząc w przepaść. Ustęp ten fascynował jednak czytelników nie ze względu na swą podniosłą czy dramatyczną treść, lecz ze względu na dwa, trzy zdania, które w nim padały, mające najzupełniej samodzielne i uniwersalne znaczenie (prawie każdy miał je w swoim egzemplarzu podkreślone). – Otóż bohater, namawiany przez ukochaną do desperackiego kroku, który miał ich zaprowadzić „w krainę szczęśliwości”, nagle, ni stąd, ni zowąd, zwracał się do niej tonem nie znoszącym sprzeciwu z takim oto roszczeniem: „Więc zdejm ubranie!” – Po chwili okazywało się, ze chodzi mu tylko o to, by przy pomocy jej sukni związać się razem przed skokiem i nie rozpaść się dzięki temu w różne strony przepaści, jednakże pierwsze wrażenie, jakie wzbudzały te słowa (natarczywy rozkaz, by kochanka niezwłocznie się obnażyła), było tak silne, że „wydzierało” je poniekąd z kontekstu i czyniło niezależnymi.
Następnie padało zdanie opisowe: „Ona powoli, jak przez sen, wstała i ze swym spokojnym uśmiechem poczęła rozrywać stanik…” – Tu znów podkreślone były trzy ostatnie wyrazy, na ogół podwójną linią, a na marginesie widniał jeszcze wykrzyknik.
W ślad za tym szedł passus, w którym dramatyczne napięcie ulegało pozytywnemu rozładowaniu: „Ale gdy spomiędzy czarnego jedwabiu zajaśniało ramię bielsze od czystego obłoku, przywarł do niego ustami…” – Z kolei w tym zdaniu kluczowe były, po pierwsze, słowa „spomiędzy czarnego jedwabiu”, a po drugie, „przywarł do niego ustami”.
No, i wreszcie tragiczna scena finałowa: napad, gwałt i skok w przepaść. To też wałkowano bez końca. Tym razem jednak, wbrew pozorom, nie koncentrowano się na opisie nikczemnych harców, jakim oddawali się zbójcy, odziani „w czarne, wysmarowane tłuszczem koszule i czerwone portki”, lecz na tym, co poprzedziło owe najstraszliwsze wydarzenia, to znaczy, na samych okolicznościach napadu – na tym, kiedy i jak bohaterowie zostali zaatakowani.