Rudzielec zagryzł szczura. Był głodny, ale instynkt powstrzymywał go przez zjedzeniem paskudy. Ale kilka pcheł, wielkich, błyszczących pcheł, od których roiła się sierść gryzonia, zdołało przeleźć na Rudzielca i zadomowić się w jego futerku.
— Co jest z tym zatraconym kotem?
— Struł go ktoś pewnie. Albo zauroczył!
— Tfu, obrzydliwość! Ależ cuchnie, swołocz! Zabierz go przecz od schodów, kobieto!
Rudzielec wyprężył się i bezgłośnie otworzył zakrwawiony pyszczek. Nie czuł już kopnięć ani szturchnięć miotły, którymi gospodyni dziękowała mu właśnie za jedenaście lat łowienia myszy. Wykopany z podwórka, dogorywał w spienionym od mydlin i uryny rynsztoku. Dogorywał, życząc tym niewdzięcznym ludziom, by też zachorowali. By cierpieli tak samo, jak on.
Jego życzenie miało się spełnić niebawem. I to na wielką skalę. Na naprawdę wielką skalę.
Kobieta, która wykopała i wymiotła Rudzielca z podwórka, zatrzymała się, zadarła kieckę i podrapała się w łydkę pod kolanem. Swędziało.
Ugryzła ją pchła.
*****
Gwiazdy nad Elskerdeg mrugały intensywnie. Iskry z ogniska gasły na ich tle.
— Ani pokój cintryjski — powiedział elf — ani tym bardziej pompatyczna novigradzka defilada nie mogą być uważane za kamienie cezury i kamienie milowe. Cóż to bowiem są za pojęcia? Władza polityczna nie może tworzyć historii za pomocą aktów czy dekretów. Władza polityczna nie może również historii oceniać, wystawiać not ani szufladkować, chociaż w swej pysze żadna władza tej prawdy nie uzna. Jednym z jaskrawszych przejawów waszej ludzkiej arogancji jest tak zwana historiografia, próby wydawani opinii i ferowania wyroków, o jak wy to mówicie: "dziejach minionych". Jest to dla was, ludzi, typowe i wynika z faktu, że natura obdarzyła was efemerycznym, owadzim, mrówczym życiem, śmieszną średnią wieku poniżej setki. Wy zaś do swej owadziej egzystencji usiłujecie dopasowywać świat. A tymczasem historia jest procesem, który zachodzi nieprzerwanie i nigdy się nie kończy. Nie da się podzielić historii na odcinki, stąd dotąd, stąd dotąd, od daty do daty. Nie da się historii określić ani tym bardziej zmienić królewskim orędziem. Nawet jeśli wygrało się wojnę.
— Nie podejmuję dysputy filozoficznej — rzekł pielgrzym. - Jak się rzekło, człek ze mnie prosty i mało elokwentny. Ośmielę się jednak zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze, krótkie jak u insektów życie chroni nas, ludzi, przed dekadencją, skłania do tego, by szanując życie, żyć intensywnie i twórczo, by wykorzystywać każdą chwilę życia i cieszyć się nią. Mówię i myślę jak człowiek, ale przecież tak samo myślały długowieczne elfy, idąc bić się i umierać w komandach Scoia'tael. Jeśli nie mam racji, proszę, by mnie poprawiono.
Pielgrzym odczekał stosowną chwilę, ale nikt go nie poprawił.
— Po drugie — podjął — wydaje mi się, że władza polityczna, choć niezdolna do zmieniania historii, może swymi działaniami wytworzyć całkiem niezłe złudzenie i pozór takiej zdolności. Władza ma po temu metody i instrumenty.
— O, tak — odrzekł elf, odwracając twarz. - Tu natrafiliście w sedno, panie pielgrzymie. Władza ma metody i instrumenty. Takie, z którymi nie sposób dyskutować.
*****
Galera stuknęła burtą o obrośnięte glonami i muszlami pale. Rzucono cumy. Rozbrzmiały krzyki, przekleństwa i komendy.
Darły się mewy łowiące odpadki, pływające po zielonej, brudnej wodzie portu. Nabrzeże roiło się od ludzi. Głównie umundurowanych.
— Koniec rejsu, panowie elfy — powiedział nilfgaardzki dowódca konwoju. - Jesteśmy w Dillingen. Wysiadka! Czekają tu już na was.
Fakt. Czekano na nich.
Żaden z elfów — a już z pewnością nie Faoiltiarna — nie dawał za grosz wiary zapewnieniom o sprawiedliwych sądach i amnestiach. Scoia'tael i oficerowie brygady «Vrihedd» nie mieli złudnych nadziei co do losu, jaki czeka ich za Jarugą. W większości pogodzili się z tym, przyjmowali to stoicko, z rezygnacją nawet. Nic, jak sądzili, nie mogło już ich zaskoczyć.
Mylili się.
Spędzono ich z galery, dzwoniących i brzęczących kajdanami, pognano na molo, potem na nabrzeże, w szpaler uzbrojonych żołdaków. Byli tam też i cywile, tacy, których bystre oczka migały szybko, skacząc od twarzy do twarzy, od sylwetki do sylwetki.
Selekcjonerzy, pomyślał Faoiltiarna. Nie pomylił się.
Na to, by jego pokiereszowana twarz została przegapiona, liczyć oczywiście nie mógł. I nie liczył.
— Pan Isengrim Faoiltiarna? Żelazny Wilk? Cóż za miła niespodzianka! Prosimy, prosimy!
Żołdacy wywlekli go ze szpaleru.
— Va fail! — krzyknął do niego Coinneach Dá Reo, rozpoznany i wyciągany przez innych, noszących ryngrafy z redańskim orłem. - Se'ved, se caerme dea!
— Zobaczycie się — syknął cywil, który wyselekcjonował Faoiltiarnę — ale chyba w piekle. Na niego już tam czekają, w Drakenborgu. Hola, stać! Czy to nie przypadkiem nie pan Riordain? Brać go!
Łącznie wyciągnięto ich trzech. Tylko trzech. Faoiltiarna zrozumiał i nagle — ku swemu zaskoczeniu — zaczął się bać.
— Va fail! — krzyknął do towarzyszy wyciągnięty z szeregu Angus Bri Cri, dzwoniąc okowami. - Va fail, fraeren!
Żołdak popchnął go brutalnie.
Nie poprowadzono ich daleko. Doszli tylko do jednej z szop blisko przystani. Tuż przy basenie portowym, nad którym kołysał się las masztów.
Cywil dał znak. Faoiltiarnę popchnięto pod słup, pod belkę, na którą zarzucono powróz. Do powroza zaczęto przywiązywać żelazny hak. Riordaina i Angusa posadzono na dwóch ustawionych na polepie zydlach.
— Panie Riordain, panie Bri Cri — powiedział zimno cywil. - Zostaliście objęci amnestią. Sąd postanowił okazać łaskę.
— Sprawiedliwości musi się jednak stać zadość — dodał, nie doczekawszy się reakcji. - A za to, by tak się stało, zapłaciły rodziny tych, których zamordowaliście, panowie. Wyrok zapadł.
Riordain i Angus nie zdążyli nawet krzyknąć. Od tyłu zarzucono im na szuje pętle, zdławiono, obalono razem z zydlami, powleczono po klepisku. Gdy skutymi rękami nadaremnie próbowali zerwać wrzynające się w ciało styki, oprawcy uklękli im na piersiach. Noże błysnęły i spadły, trysnęła krew. Teraz nawet pętle nie były w stanie zdusić ich krzyku, wizgu, który podnosił włosy na głowie.
Trwało to długo. Jak zawsze.
— Pański wyrok, panie Faoiltiarna — powiedział cywil, wolno odwracając głowę — został wyposażony w klauzulę dodatkową. Takie coś ekstra…
Faoiltiarna nie zamierzał czekać na coś ekstra. Klamra kajdan, nad którą elf pracował już od dwóch dni i nocy, teraz spadła z jego przegubu jak za dotknięciem magicznej różdżki. Straszliwy cios ciężkiego łańcucha obalił obu pilnujących go żołdaków. Faoiltiarna w skoku kopnął następnego w twarz, smagnął kajdanami cywila, runął wprost w zasnute pajęczyną okienko szopy, przeleciał przez nie razem z ramą i futryną, zostawiając na gwoździach krew i strzępy odzienia. Z hukiem wylądował na deskach mola. Przekoziołkował, przeturlał się i chlupnął w wodę, pomiędzy rybackie czółna i barkasy. Wciąż przykuty do prawego przegubu ciężki łańcuch ciągnął na dno. Faoiltiarna walczył. Ze wszystkich sił walczył o życie, na którym, jak jeszcze niedawno sądził, nie zależało mu w ogóle.
— Łap! — darli się wypadający z szopy żołdacy. - Łap! Zabij!
— Tam! — wrzeszczeli inni, nadbiegający molem. - Tam, gdzie wypłynął.
— Do łodzi!
— Strzelać! - zaryczał cywil, obiema dłońmi próbując zatrzymać krew, wartko płynącą z oczodołu. - Zabić!
Szczęknęły cięciwy kusz. Mewy poderwały się z wrzaskiem. Brudna zielona woda między barkasami zakipiała od bełtów.
*****
— Vivant! — defilada przeciągnęła się, tłum mieszkańców Novigradu zdradzał już objawy znużenia i chrypki. - Vivant! Niech żyją!
— Hurra!
— Sława królom! Sława!
Filippa Eilhart rozejrzała się, czy nikt nie nadstawia uszu, pochyliła się w stronę Dijkstry.
— O czym chcesz ze mną rozmawiać?
Szpieg też się rozejrzał.
— O zamachu na króla Vizimira dokonanym w lipcu ubiegłego roku.
— Słucham?
— Półelf, który dokonał tego morderstwa — Dijkstra jeszcze bardziej zniżył głos — bynajmniej nie był szaleńcem, Fil. I nie działał sam.
— Co ty mówisz?
— Ciszej — uśmiechnął się Dijkstra. - Ciszej, Fil.
— Nie nazywaj mnie Fil. Masz dowody? Jakie? Skąd?
— Zdziwiłabyś się, Fil, gdybym ci powiedział, skąd. Kiedy mogę spodziewać się audiencji, jaśnie wielmożna pani?
Oczy Filippy Eilhart były jak dwa czarne, bezdenne jeziora.
— Wkrótce, Dijkstra.
Dzwony biły. Tłum wiwatował ochryple. Wojsko defilowało. Płatki kwiatów, niby śnieg, pokrywały novigradzki bruk.
*****
— Wciąż piszesz?
Ori Reuven drgnął i zrobił kleks. Służył Dijkstrze od dziewiętnastu lat, ale nadal nie przyzwyczaił się do bezszelestnego poruszania się szefa, do jego zjawiania się nie wiadomo skąd i jakim sposobem.
— Dobry wieczór, khe, khe, wasza wielmoż…
— Ludzie z cienia — Dijkstra przeczytał stronę tytułową rękopisu, którą bezceremonialnie podniósł ze stołu. - Historia tajnych służb królewskich, pisana przez Oribasiusa Gianfranco Paolo Reuvena, magistra … Oj, Ori, Ori. Stary chłop, a takie głupstwa…
— Khe, khe…
— Przyszedłem się pożegnać, Ori.
Reuven popatrzył na niego zdziwiony.
— Widzisz, wierny druhu — ciągnął szpieg, nie czekając, aż sekretarz coś wykaszle — ja też jestem stary, a wychodzi na to, że też głupi. Powiedziałem jedno słowo do jednej osoby. Tylko jednej. I tylko jedno słowo. Było to jedno słowo za dużo i jedna osoba za dużo. Nadstaw uszu, Ori. Słyszysz ich?
Ori Reuven szeroko rozwierając zdumione oczy, przecząco pokręcił głową. Dijkstra milczał przez chwilę.
— Nie słyszysz — stwierdził po chwili. - A ja ich słyszę. We wszystkich korytarzach. Szczury biegają po tretogorskim grodzie, Ori. Idą tu. Nadchodzą na miękkich szczurzych łapkach.
*****
Zjawili się z cienia, z ciemności. Czarni, zamaskowani, zwinni jak szczury. Strażnicy i ochroniarze z anteszambrów padli bez jęków pod szybkimi ciosami sztyletów o wąskich, graniastych klingach. Krew ciekła po podłogach tretogorskiego zamku, rozlewała się po posadzkach, plamiła parkiety, wsiąkała w drogie vengerberskie dywany.