— En'ca… digne — powtórzył łamiącym się głosem elf z błyskawicami na rękawie.
A potem wyciągnął rękę i wziął chleb od Derkacza.
— Dziękuję ci — powiedział chrapliwie, z wysiłkiem dopasowując język i wargi do obcego języka. - Dziękuję ci, człowieku.
Po jakimś czasie, zauważywszy, że już po wszystkim, Lucienne cmoknęła na konie, trzepnęła lejcami. Wóz skrzypiał i turkotał. Wszyscy milczeli.
Było już dobrze na odwieczerz, gdy gościniec zaroił się od zbrojnych jeźdźców. Dowodziła nimi kobieta o zupełnie białych, krótko ostrzyżonych włosach, o złej, zaciętej twarzy zeszpeconej szramami, z których jedna przekreślała policzek od skroni po kącik ust, a potem druga podkówką obejmowała oczodół. Kobieta nie miała też dużej części prawej małżowiny usznej, a jej lewa ręka poniżej łokcia kończyła się skórzaną tuleją i mosiężnym hakiem, o który zaczepione były wodze.
Kobieta, mierząc ich złym okiem, pełnym zapiekłej mściwości spojrzeniem, pytała o elfy. O Scoia'tael. O terrorystów. O zbiegów, niedobitków komanda rozniesionego dwa dni temu nazad.
Jarre, Lucienne i inwalidzi, unikając wzroku białowłosej i jednorękiej kobiety, mówili, mamrocząc niewyraźnie, że nie, nikogo nie spotkali i nikogo nie widzieli.
Łżecie, myślała Biała Rayla, ta, która niegdyś była Czarną Raylą. Łżecie, wiem to. Łżecie z litości.
Ale to i tak nie ma znaczenia.
Bo ja, Biała Rayla, litości nie znam.
*****
— Hurraaaa, górą krasnoludy! Wiwat Barclay Els!
— Niech żyyyy-jąąąaą!
Novigradzki bruk huczał pod podkutymi buciorami wiarusów z Ochotniczego Hufu. Krasnoludy maszerowały typowym dla nich szykiem, w piątkach, sztandar z młotami powiewał nad kolumną.
— Niech żyje Mahakam! Vivant krasnoludy!
— Chwała im! Sława!
Nagle ktoś z tłumu zaśmiał się. Kilka osób zawtórowało. A za chwilę ze śmiechu ryczeli już wszyscy.
— To afront… — złapał powietrze hierarcha Hemmelfart. - To skandal… To niewybaczalne…
— Plugawi ludzie — syknął kapłan Willemer.
— Udawajcie, że nie widzicie — poradził spokojnie Foltest.
— Nie trzeba było skąpić im wiwendy — rzekła kwaśno Meve. - Ani odmawiać oprowiantowania.
Krasnoludzcy oficerowie zachowali powagę i formę, przed trybuną wyprężyli się i zasalutowali. Podoficerowie i żołnierze Ochotniczego Hufu wyrazili natomiast swą dezaprobatę wobec zastosowanych przez królów i hierarchę cięć budżetowych. Jedni, mijając trybunę, pokazywali królom zgięty łokieć, inni demonstrowali drugi ze swych ulubionych gestów — pięść ze sztywno wyprostowanym w górę środkowym palcem. Gest ten w kręgach akademickich nosił nazwę digitus infamis . Plebs zwał go dosadniej.
Pąsy na twarzach królów i hierarchy dowodziły, że znają obie nazwy.
— Nie trzeba było obrażać ich skąpstwem — powtórzyła Meve. - To ambitny narodek.
*****
Wyjec na Elskerdeg zawył, wycie przeszło w makabryczny zaśpiew. Nikt z siedzących przy ognisku nie odwrócił głowy.
Tym, kto po długim milczeniu odezwał się pierwszy, był Boreas Mun.
— Świat się zmienił. Sprawiedliwości stało się zadość.
— No, z tą sprawiedliwością to może przesada — uśmiechnął się lekko pielgrzym. - Zgodziłbym się jednak z tym, że świat dostosował się jakby do podstawowego prawa fizyki.
— Ciekawe — powiedział przeciągle elf — czy o tym samym prawie myślimy.
— Każda akcja — powiedział pielgrzym — powoduje reakcję.
Elf parsknął, ale było to parsknięcie dość życzliwe.
— Punkt dla ciebie, człowieku.
*****
— Stefanie Skellen, synu Bertrama Skellena, ty, który byłeś cesarskim koronerem, wstań. Najwyższy Trybunał Wiecznego z łaski Wielkiego Słońca Imperium uznał cię winnym zarzucanych ci przestępstw i czynów nieprawych, a to: zdrady stanu i udziału w spisku mającym na celu zbrodniczy zamach na porządek ustawowy Imperium, a także na własną osobę Cesarskiego Majestatu. Wina twa, Stefanie Skellen, została potwierdzona i udowodniona, a Trybunał nie dopatrzył się okoliczności łagodzących. Jego Najjaśniejszy Majestat Imperatorski nie skorzystał zaś z prawa łaski.
— Stefanie Skellen, synu Bertrama Skellena. Z sali rozpraw zostaniesz przewieziony do Cytadeli, skąd, gdy czas stosowny nadejdzie, zostaniesz wyprowadzony. Jako że zdrajcą będąc, niegodzien jesteś stąpać po ziemi Cesarstwa, będziesz położony na włóczydło drewniane i na włóczydle tym końmi będziesz zawleczony na plac Tysiąclecia. Jako że zdrajcą będąc, niegodzien jesteś oddychać powietrzem Cesarstwa, będziesz na placu Tysiąclecia ręką kata powieszony za szyję na szubienicy, między niebem a ziemią. I będziesz tam wisiał dopóty, dopóki nie umrzesz. Ciało twoje zostanie spalone, a popiół na cztery rozrzucony wiatry.
Stefanie Skellenie, synu Bertrama, zdrajco. Ja, przewodniczący Najwyższego Trybunału Imperium, skazując cię, po raz ostatni wypowiadam twoje imię. Od tej chwili niech będzie ono zapomniane.
*****
— Udało się! Udało! — krzyknął, wpadając do dziekanatu profesor Oppenhauser. - Udało się, panowie! Nareszcie! Nareszcie! A jednak to funkcjonuje! A jednak się kręci! Działa! To działa!
— Doprawdy? — spytał obcesowo i dość sceptycznie Jean La Voisier, profesor chemii, przez studentów nazywany Węglosmrodorem. - To być nie może! A co, ciekawość, działa?
— Wieczyste ruchadło!
— Perpetum mobile ? — zaciekawił się Edmund Bumbler, sędziwy wykładowca zoologii. - W rzeczy samej? Nie przesadzacie, panie kolego?
— Ani trochę! - wrzasnął Oppenhauser i podskoczył po koziemu. - Ani krztyny! Działa! Ruchadło działa! Uruchomiłem i działa! Działa bez przerwy! Bez ustanku! Wieczyście! Na wieki wieków! Tego się nie da opowiedzieć, koledzy, to trzeba zobaczyć! Chodźcie do mej pracowni, żywo!
— Jem śniadanie — zaprotestował Węglosmrodór, ale jego protest utonął w gwarze i ogólnym podnieconym rozgardiaszu. Profesorowie, magistrowie i bakałarze w pośpiechu narzucali na togi płaszcze i delie, biegli ku wyjściu, wiedzeni przez wciąż wykrzykującego i gestykulującego Oppenhausera. Węglosmrodór pokazał im w ślad digitus infamis i wrócił do bułki z pasztetem.
Grupka uczonych, w marszu zasilana coraz to nowymi żądnymi ujrzenia owocu trzydziestoletnich wysiłków Oppenhausera, żywo pokonała dystans dzielący ich od pracowni słynnego fizyka. Już, już mieli otworzyć drzwi, gdy grunt drgnął nagle. Wyczuwalnie. Ba, silnie. Ba, bardzo silnie.
Był to wstrząs sejsmiczny, jeden z serii wstrząsów spowodowanych zniszczeniem przez czarodziejki warowni Stygga, kryjówki Vilgefortza. Fala sejsmiczna dotarła z dalekiego Ebbing aż tu, do Oxenfurtu.
Z brzękiem wyleciało kilkanaście szkiełek z witrażu na frontonie Katedry Sztuk Pięknych. Spadło z zabazgranego brzydkimi słowy cokołu popiersie Nicodemusa de Boot, pierwszego rektora uczelni. Spadł ze stołu kubek ziółek którymi Węglosmrodór popijał bułkę z pasztetem. Spadł z parkanowego platana student pierwszego roku fizyki, Albert Solpietra, który wlazł był na ów platan, by zaimponować studentkom medycyny.
A perpetum mobile profesora Oppenhausera, jego legendarne wieczyste ruchadło, ruchnęło się jeszcze raz i stanęło. Na amen.
I nigdy już nie udało się go ponownie uruchomić.
*****
— Niech żyją krasnoludy! Niech żyje Mahakam!
Co to za zbieranina jakaś, co to za szajki, myślał hierarcha Hemmelfart, drżącą ręką błogosławiąc defiladę. Komu tu się wiwatuje? Przekupni kondotierzy, obsceniczne krasnoludy, co to za autorament dziwaczny? Kto w końcu wygrał tę wojnę, oni czy my? No bogów, trzeba zwrócić królom na to uwagę. Gdy historycy i pisarze wezmą się do roboty, należy poddać ich wypociny cenzurze. Najemnicy, wiedźmini, płatni zbóje, nieludzie i wszelki inny podejrzany element ma zniknąć z kronik ludzkości. Ma zostać wykreślony, wymazany. Ani słowa o nich. Ani słowa.
I ani słowa tez o nim, pomyślał, zaciskając wargi i patrząc na Dijkstrę, obserwującego defiladę z wyraźnie znudzoną miną.
Trzeba będzie, pomyślał hierarcha, wydać królom polecenia w sprawie tego Dijkstry. Jego obecność jest obelgą dla przyzwoitych ludzi.
To bezbożnik i łotr. Niech zniknie bez śladu. I niech będzie zapomniany.
*****
Niedoczekanie twoje, purpurowy świętoszkowaty wieprzu, myślała Filippa Eilhart, bez wysiłku czytając intensywne myśli hierarchy. Chciałbyś rządzić, chciałbyś dyktować i wywierać wpływ? Chciałbyś rozstrzygać? Niedoczekanie. Rozstrzygać możesz wyłącznie w sprawach własnych hemoroidów, a i tam, we własnej twej dupie, twe rozstrzygnięcia niewiele będą znaczyły.
A Dijkstra zostanie. Tak długo, jak będzie mi potrzebny.
*****
Kiedyś popełnisz błąd, myślał kapłan Willemer, patrząc na lśniące, karminowe wargi Filippy. Kiedyś któraś z was popełni błąd. Zgubi was zadufanie, arogancja i pycha. Spiski, które knujecie. Niemoralność. Ohyda i perwersja, której się oddajecie, w której żyjecie. Wszystko wylezie na jaw, rozejdzie się smród grzechów waszych, gdy popełnicie błąd. Musi przyjść taka chwila.
A nawet jeśli błędu nie popełnicie, znajdzie się sposobność, by was czymś obarczyć. Spadnie na ludzkość jakieś nieszczęście, jakaś klęska, jakaś plaga, może zaraza albo epidemia… Wtedy winę zwali się na was. Was obarczy się winą, za to, że nie zdołałyście pladze zapobiec, za to, że nie zdołałyście usunąć jej skutków.
Wy będziecie wszystkiemu winne.
I wtedy rozpali się stosy.
*****
Stary pręgowany kocur, z racji umaszczenia zwany przez ludzi Rudzielcem, umierał. Umierał paskudnie. Tarzał się, prężył, drapał ziemię, wymiotował krwią i śluzem, wstrząsany konwulsjami. Miał do tego krwawą biegunkę. Miauczał, choć było to poniżej jego godności. Miauczał żałośnie, cicho. Szybko opadał z sił.
Rudzielec wiedział, dlaczego umiera. A przynajmniej domyślał się, co go zabiło.
Kilka dni temu do cintryjskiego portu zawinął dziwny frachtowiec, stary i bardzo brudny holk, zaniedbana krypa, wrak niemal. «Catriona», głosiły ledwie widoczne litery na dziobie holku. Liter tych Rudzielec — rzecz jasna — przeczytać nie umiał. Z dziwnej krypy, wykorzystując cumę, zlazł na keję szczur. Tylko jeden. Szczur był wyliniały, oparszywiały, nieruchawy. I nie miał jednego ucha.