Jedne z płomyczków wysokie były i mocne, świeciły jasno i żywo, inne zaś były malutkie, chwiejne i drgające, a światło ich ciemniało i zamierało. Na samym zaś końcu był jeden płomyczek maleńki i tak słaby, że ledwie się tlił, ledwie pełgał, już to rozbłyskując w wielkim trudzie, już to gasnąc niemalże zupełnie.
— Czyj jest ten gasnący ognik? — zapytał wiedźmin.
— Twój — odrzekła Śmierć.
Flourens Delannoy, Bajki i klechdy
Płaskowyż, aż po same niemal dalekie, sine we mgle szczyty gór, był jak prawdziwe kamienne morze, ówdzie sfalowane garbem lub granią, ówdzie najeżone ostrymi zębami raf. Wrażenie potęgowały wraki okrętów. Dziesiątki wraków. Galer, galeasów, kog, karaweli, brygów, holków, drakkarów. Niektóre wyglądały, jakby znalazły się tu niedawno, inne były kupami z trudem rozpoznawalnych desek i wręgów, ewidentnie leżących tu od dziesiątków, jeśli nie setek lat.
Niektóre z okrętów leżały kilami do góry, inne, przewrócone na bok, wyglądały jak wyrzucone przez szatańskie szkwały i sztormy. Jeszcze inne sprawiały wrażenie płynących, żeglujących wśród tego kamiennego oceanu. Stały równo i prosto, z dumnie wypiętymi galionami, z masztami wskazującymi zenit, powiewając resztkami żagli, wantów i sztagów. Miały nawet swe upiorne załogi — zaklinowane w przegniłych deskach i zaplątane w liny kościotrupy, martwych żeglarzy, na wieki zajętych nie kończącą się nawigacją.
Zaalarmowane pojawieniem się jeźdźca, spłoszone stukiem kopyt, z masztów, rej, lin i kościotrupów zerwały się z krakaniem chmary czarnych ptaków. Na moment upstrzyły niebo, zakołowały stadem nad granią przepaści, na dnie której, szare i gładkie jak rtęć, leżało jezioro. Na grani, częściowo górując wieżami nad wrakowiskiem, częściowo zwisając nad jeziorem wtopionymi w pionową skałę bastionami, widniała ciemna i ponura warownia. Kelpie zatańczył, zaparskała, strzygąc uszami, boczyła się na wraki, na szkielety, na cały ten pejzaż śmierci. Na kraczące czarne ptactwo, które wracało już, siadało znowu na potrzaskanych masztach i salingach, na wantach i czaszkach. Że jeśli ktoś tu powinien się bać, to ów jeździec właśnie.
— Spokojnie, Kelpie — powiedziała zmienionym głosem Ciri. - To koniec drogi. To jest właściwe miejsce i właściwy czas.
*****
Znalazła się przed bramą nie wiedzieć skąd, wychynęła jak widziadło spomiędzy wraków. Strażnicy spod bramy zauważyli ją pierwsi, zaalarmowani krakaniem gawronów, teraz krzyczeli, gestykulując i pokazując ją palcami, zwołując innych.
Gdy dojechała do wieży bramnej, panował tu już ścisk. I podniecony gwar. Gapili się na nią wszyscy. Ci nieliczni, którzy ją znali i widzieli wcześniej, jak Boreas Mun i Dacre Silifant. I znacznie liczniejsi ci, którzy o niej tylko słyszeli — nowo zwerbowani ludzie Skellena, najemnicy i zwykli grasanci z Ebbing i okolic, którzy teraz w zdumieniu patrzyli na szarowłosą dziewczynę z blizną na twarzy i z mieczem na plecach. Na piękną karą klacz, wysoko trzymającą głowę, pochrapującą i dzwoniącą podkowami po płytach dziedzińca.
Gwar ścichł. Zrobiło się bardzo cicho. Klacz stąpała, podnosząc nogi jak baletnica, podkowy dzwoniły jak młoty o kowadło. Długo trwało, nim wreszcie zastąpiono jej drogę, krzyżując gizarmy i runki. Ktoś niepewnym i zlęknionym gestem wyciągnął rękę ku uździe. Klacz chrapnęła.
— Prowadźcie mnie — powiedziała dźwięcznie dziewczyna — do pana tego zamku.
Boreas Mun, sam nie wiedząc, dlaczego to robi, potrzymał jej strzemię i podał rękę. Inni przytrzymywali tupiącą i prychającą klacz.
— Poznajesz mnie waćpanna? — spytał cicho Boreas. - Spotkaliśmy się już wszak.
— Gdzie?
— Na lodzie.
Spojrzała mu prosto w oczy.
— Nie patrzyłam wówczas na wasze twarze — powiedziała beznamiętnie.
— Byłaś Panią Jeziora — poważnie pokiwał głową. - Po coś tu przyjechała, dziewczyno? Po co?
— Po Yennefer. I po moje przeznaczenie.
— Po śmierć raczej — szepnął. - To jest zamek Stygga. Na twoim miejscu uciekałbym jak najdalej stąd.
Znowu spojrzała. A Boreas momentalnie zrozumiał, co chciała powiedzieć tym spojrzeniem.
Zjawił się Stefan Skellen. Długo przyglądał się dziewczynie, skrzyżowawszy ręce na piersi. Wreszcie energicznym gestem wskazał, że ma iść za nim. Poszła bez słowa, ze wszystkich stron eskortowana przez uzbrojonych ludzi.
— Dziwna dziewka — mruknął Boreas. I wzdrygnął się.
— Szczęściem, nie naszym ona już zmartwieniem — rzekł z przekąsem Dacre Silfant. - A tobie dziwię się, żeś z nią tak gadał. Ona to, wiedźma, ubiła Vargasa i Frippa, a później Olę Harsheima…
— Puszczyk ubił Harsheima — uciął Boreas. - Nie ona. Ona życiem nas darowała, tam na krze, choć mogła nas jak szczenięta wyrżnąć i potopić. Wszystkich. Puszczyka też.
— Jużci — Dacre splunął na płyty podwórca. - Wynagrodzi on jej ninie tę litość, wespół z czarownikiem i Bonhartem. Obaczysz, Mun, już oni ją oporządzą paradnie. Oni z niej skórę cienkimi paskami złupią.
— Że złupią, skłonnym wierzyć — warknął Boreas. - Bo rakarze są. I my też nie lepsi, skoro u nich służym.
— A wyjście mamy? Nie mamy.
Któryś z najemników Skellena krzyknął nagle cicho, któryś mu zawtórował. Ktoś zaklął, ktoś westchnął. Ktoś w milczeniu wskazał ręką.
Na blankach, na kroksztynach, na dachach wieżyczek, na gzymsach, na parapetach i wimpergach, na rynnach, rzygaczach i maszkaronach siedziały, jak okiem sięgnąć czarne ptaki. Cichcem, bez krakania nadleciały od wrakowiska, teraz siedziały w ciszy i oczekiwaniu.
— Śmierć wietrza — bąknął któryś z najemników.
— I ścierwo — dodał drugi.
— Nie mamy wyjścia — powtórzył machinalnie Silifant patrząc na Boreasa. Boreas Mun patrzył na ptaki.
— Może pora — odpowiedział cicho — byśmy mieli?
*****
Weszli na górę wielkimi schodami o trzech podestach, przeszli szpalerem posągów ustawionych w niszach wzdłuż długiego korytarza, minęli krużganek okalający westybul. Ciri szła śmiało, nie czuła leku, nie wzbudzały w niej strachu ani broń, ani zbójeckie facjaty eskorty. Kłamała, mówiąc, że nie pamięta twarzy ludzi z zamarzniętego jeziora. Pamiętała. Pamiętała, jak Stefan Skellen, ten sam, który teraz z ponurą miną prowadził ją w głąb tego strasznego zamczyska, dygotał i dzwonił zębami na lodzie.
Teraz, gdy co i rusz oglądał się i palił ją wzrokiem, czuła, że trochę boi się jej nadal. Odetchnęła głębiej.
Weszli do halli, pod wysokie, wsparte kolumnami gwieździsto żebrowane sklepienie, pod wielkie pająkowate żyrandole. Ciri zobaczyła, kto czeka tam na nią. Strach wpił jej w trzewia szponiaste palce, ścisnął pięść, szarpnął i zakręcił.
Bonhart w trzech krokach znalazł się przy niej. Oburącz schwycił ją za kubrak na piersi, uniósł, przyciągając jednocześnie do siebie, zbliżając jej twarz do swych bladych rybich oczu.
— Piekło — zaryczał — musi być naprawdę straszne, skoro jednak wolałaś mnie.
Nie odpowiedziała. W jego oddechu czuła alkohol.
— A może to piekło nie chciało ciebie, mała bestio? Może tamta diabelska wieża wypluła cię ze wstrętem, zasmakowawszy twego jadu?
Przyciągnął ją bliżej. Obróciła i cofnęła twarz.
— Słusznie — powiedział cicho. - Słusznie się obawiasz. To kres twojego szlaku. Stąd już nie uciekniesz. Tutaj, w tym zamku, wypuszczę ci krew z żył.
— Skończył pan, panie Bonhart?
Z miejsca poznała tego, kto to powiedział. Czarodziej Vilgefortz, który na Thanedd najpierw był zakutym w kajdany więźniem, a potem ścigał ją w Wieży Mewy. Wtedy, na wyspie, był bardzo przystojny. Teraz w jego twarzy coś się zmieniło, coś sprawiło, że stała się brzydka i straszna.
— Pozwoli pan, panie Bonhart — czarodziej nawet nie poruszył się na przypominającym tron fotelu — że to ja, gospodarz, wezmę na siebie miły obowiązek powitania na zamku Stygga naszego gościa, panny Cirilli z Cintry, córki Pavetty, wnuczki Calanthe, potomkini słynnej Lary Dorren aep Shiadhal. Witamy. I prosimy bliżej.
Z ostatnich słów czarodzieja znikło ukryte pod maską uprzejmości szyderstw. Były w nich już tylko groźba i rozkaz. Ciri od razu poczuła, że temu rozkazowi nie będzie w stanie się przeciwstawić. Poczuła strach. Okropny strach.
— Bliżej — syknął Vilgefortz. Teraz spostrzegła, co było nie tak z jego twarzą. Lewe oko, znacznie mniejsze od prawego, mrugało, latało i kręciło się jak dzikie w pomarańczowym i sinym oczodole. Widok był koszmarny.
— Postawa dzielna, w twarzy ślad lęku — powiedział czarodziej, przekrzywiając głowę. - Moje uznanie. O ile odwaga nie wypływa z głupoty. Od razu rozwieję ewentualne mrzonki. Stąd, jak słusznie zauważył pan Bonhart, nie uciekniesz. Ani teleportem, ani za pomocą twoich własnych szczególnych zdolności.
Wiedziała, że miał rację. Wcześniej wmawiała sobie, że gdyby co, to zawsze, choćby w ostatniej chwili, zdoła uciec i skryć się wśród czasów i miejsc. Teraz wiedziała, że była to nadzieja złudna, mrzonka. Zamek aż wibrował od złej, wrogiej, obcej magii, wroga i obca magia przenikała ją, penetrowała, jak pasożyt pełzała po wnętrznościach, wstrętnie ślimaczyła się po mózgu. Nie mogła na to nic poradzić. Była w mocy wroga. Bezsilna.
Trudno, pomyślała, wiedziałam, co robię. Wiedziałam, po co tu przychodzę. Reszta to faktycznie były mrzonki. Niech więc będzie, co ma być.
— Brawo — powiedział Vilgefortz. - Trafna ocena sytuacji. Będzie, co ma być. Dokładniej: będzie, co ja postanowię. Interesujące, czy też domyślasz się, moja wspaniała, co postanowię?
Chciała odpowiedzieć, ale nim zdołała pokonać opór skurczonego i wyschniętego gardła, znowu ją uprzedził, wysondowawszy myśli.
— Oczywiście, że wiesz. Pani Światów. Pani Czasów i Miejsc. Tak, tak, moja wspaniała, nie zaskoczyła mnie twoja wizyta. Ja zwyczajnie wiem, dokąd uciekłaś z jeziora i jakim sposobem to uczyniłaś. Wiem, jakim sposobem dostałaś się tutaj. Jedno, czego nie wiem: czy droga była długa? I czy dostarczyła wielu wrażeń?