Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Wybaczyć? - parsknęła kapłanka. - Ja jestem z niej dumna.

*****

— Spóźniłaś się — syknęła Filippa Eilhart. - Spóźniłaś się na uroczystość z udziałem królów. Do kroćset diabłów, Sigismund, twoja arogancja względem protokołu jest na tyle dobrze znana, byś nie musiał się z nią nachalnie obnosić. Zwłaszcza dziś, w takim dniu…

— Miałem powody — Dijkstra ukłonem odpowiedział na spojrzenie królowej Hedwig i uniesienie brwi hierarchy Novigradu. Złowił okiem skrzywienie na twarzy kapłana Willemera i grymas pogardy na godnym bicia na monetach obliczu króla Foltesta.

— Muszę z tobą porozmawiać, Fil.

Filippa zmarszczyła brew.

— W cztery oczy zapewnie?

— Najlepiej by było — Dijkstra uśmiechnął się lekko. - Jeśli jednak uznasz za stosowne, zgodzę się na kilka dodatkowych par oczu. Dajmy na to, pięknych oczu pań z Montecalvo.

— Ciszej — zasyczała czarodziejka zza uśmiechniętych warg.

— Kiedy mogę się spodziewać audiencji?

— Zastanowię się i dam ci znać. Teraz zostaw mnie w spokoju. To jest podniosła uroczystość. To jest wielkie święto. Przypominam ci o tym, jeśli sam nie zauważyłeś.

— Wielkie święto?

— Stoimy u progu nowej ery, Dijkstra.

Szpieg wzruszył ramionami.

Tłum wiwatował. Strzelały w niebo fajerwerki. Dzwony Novigradu biły, biły na triumf, na chwałę. Ale brzmiały jakoś dziwnie żałobnie.

*****

— Potrzymaj na lejce, Jarre — powiedziała Lucienne. - Zgłodniałam, przegryzę cosiczek. Daj, zamotam ci rzemień na rękę. Ja wiem, tobie jedną nijak.

Jarre czuł bijące na twarzy rumieńce wstydu i upokorzenia. Nie przyzwyczaił się jeszcze. Wciąż miał wrażenie, że cały świat nie ma nic lepszego do roboty, jak tylko gapić się na kikut, za założony i zszyty rękaw. Że cały świat nie myśli o niczym innym, tylko by widzieć kalectwo, by współczuć kalece obłudnie i żałować nieszczerze, a w skrytości ducha pogardzać nim i mieć go za coś, co nieładnie zakłóca ładny ład tym, że brzydko i nachalnie istnieje. Że ośmiela się istnieć.

Lucienne, musiał jej to przyznać, trochę różniła się pod tym względem od całego świata. Ani nie udawała, że nie widzi, ani nie popadała w manierę upokorzającego pomagania i jeszcze bardziej upokarzającej litości. Jarre był bliski myśli, że jasnowłosa dziewczyna wozaczka traktuje go naturalnie i normalnie. Ale odpędzał od siebie tę myśl. Nie akceptował jej.

Bo wciąż nie mógł zdobyć się na to, by sam siebie traktować normalnie.

Wiozący inwalidów wojennych wóz skrzypiał i turkotał. Po krótkim okresie deszczów przyszły upały, rozjeżdżone przez wojskowe tabory wyboje zaschły i zastygły w grzebienie, granie i garby o fantastycznych kształtach, przez które musiał toczyć się ciągnięty przez czwórkę koni wehikuł. Na co większych wybojach wóz aż skakał, trzeszczał, pudło kołysało się jak okręt w czasie sztormu. Kalecy — głównie — głównie beznodzy — żołnierze klęli wówczas równie wyszukanie, co plugawie, a Lucienne — by nie spaść — przytulała się do Jarre i obejmowała go, obdzielając chłopca szczodrze swym magicznym ciepłem, przedziwną miękkością i podniecającą mieszanką zapachów koni, rzemieni, siana, owsa i młodego, intensywnego, dziewczęcego potu.

Wóz zeskoczył z kolejnego wyboju, Jarre zebrał luz okręconych wokół przegubu lejcy. Lucienne, gryząc na przemian chleb i kiełbasę, przytuliła się do jego boku.

— No, no — zauważyła jego mosiężny medalion i niecnie wykorzystała fakt, że jedną rękę miał zajętą lejcami. - I ciebie też nabrali? Amulet niezapominajka? Oj, przechera iście ten, co tę fidryguszkę wymyślił. Wielki był na nią popyt czasu tej wojny, większy jeno na wódkę chyba. A jakież to w środeczku imię dziewczęce, obaczmy…

— Lucienne — Jarre spłonął jak alkiermes, czuł, że za chwilę krew tryśnie mu z jagód. - Muszę cię prosić… być nie otwierała… Wybacz, ale to rzecz osobista. Nie chciałbym cię urazić, ale…

Wóz podskoczył, Lucienne przytuliła się, a Jarre się zamknął.

— Ci… ril… la — wysylabizowała wozaczka z trudem, ale i tak zaskakując Jarre, który nie podejrzewał wiejskiej dziewczyny o tak daleko sięgające zdolności.

— Nie zapomni o tobie — zatrzasnęła medalion, puściła łańcuszek, spojrzała na chłopca. - Owa Cirilla, znaczy się. Jeśli prawdziwie kochała. Furda czary i amulety. Jeśli prawdziwie kochała, to nie zapomniała, była wierna. Czeka.

— Na to? — Jarre uniósł kikut.

Dziewczyna zmrużyła lekko oczy, niebieściutkie jak bławatki.

— Jeśli prawdziwie kochała — powtórzyła twardo — to czeka, a reszta furda. Wiem to.

— Aż tak wielką masz w tym względzie eksperiencję?

— Nie twoja rzecz — teraz na Lucienne wypadła kolej zarumienić się lekko — z kim i co miałam. A nie dumaj aby, że ja z tych, co to ino skiń na nie, a one już gotowe spermiencje jakieś na sianie wyczyniać. Ale co wiem, to wiem. Jeśli się chłopa kocha, to całego, a nie we fragmentach. Tedy furda, jeśli nawet który fragment ubył.

Wóz podskoczył.

— Upraszczasz nieco — rzekł przez zaciśnięte zęby Jarre, chciwie wdychając zapach dziewczyny. - Mocno upraszczasz i mocno idealizujesz, Lucienne. Raczysz nie zauważać choćby detalu tak drobnego, że to, czy mężczyzna jest cały, przesądza o jego zdolności do utrzymania żony i rodziny. Kaleka nie jest zdolny…

— No, no, no! — przerwała mu obcesowo. - Nie wypłakuj mi się tu aby na kieckę. Głowy ci Czarni nie urwali, a ty przecie głowacz, głową robotasz. Co się tak gapisz? Ja ze wsi jestem, ale oczy mam i uszy. Dość na to bystre, by przesądzały o uważeniu detalu tak drobnego, jak czyjsiś sposób gadania, iście pański i uczony. A do tego…

Pochyliła głowę, kaszlnęła. Jarre też kaszlnął. Wóz podskoczył.

— A do tego — dokończyła dziewczyna — słyszałam, co inni mówili. Żeś pisarz. I kapłan świątyni. Tedy sam widzisz, że ta ręka… Tfu, furda i tyle.

Wóz nie podskakiwał od jakiegoś czasu, ale Jarre i Lucienne, wydawało się, że wcale tego nie zauważyli. I wcale im to nie przeszkadzało.

— Coś ja — rzekła po dłuższej chwili dziewczyna — do uczonych szczęście mam. Był taki jeden… Kiedyś… Cholewki do mnie smalił… Uczony był i w akademiach kształcony. Z imienia samego dało się to miarkować.

— A jak miał na imię?

— Semester.

— Hejże, panna — zawołał zza ich pleców gefreiter Derkacz, złośliwiec i ponurak, okaleczony podczas walk o Mayenę. - Strzel no, panna, wałachom z bicza nad zadami, pełznie ta twoja fura niby smark po ścianie!

— Jako żywo — dodał drugi kaleka, drapiąc się w widoczny spod odwiniętej nogawki kikut połyskliwą tkanką blizny. - Dojadło już to pustkowie! Za karczmą zatążyłem, albowiem zaprawdę powiadam wam, napiłbym się piwa. Nie można raźniej jechać?

— Można — Lucienne odwróciła się na koźle. - Ale jak się na grudzie oje albo piasta złomi, to niedzielę albo i dwie nie piwo, jeno deszczówkę i sok brzozowy pili będziecie, podwody czekając. Sami nie ujdziecie, a ja was przecie na plecy nie wezmę.

— Iście żal — wyszczerzył zęby Derkacz. - Bo mnie po nocach się śni, że mię na się bierzesz. Plecowo, to znaczy się: od tylca. Ja tak lubię. A ty, panna?

— Ty kapcanie kulawy! — wrzasnęła Lucienne. - Ty capie śmierdzący! Ty…

Urwała, widząc, jak twarze wszystkich siedzących na wozie inwalidów pokrywają się nagle śmiertelną, trupią bladością.

— Matko — załkał któryś. - A tak niedaleczko było do domu…

— Przepadlim — powiedział Derkacz cicho i całkiem bez emocji. Po prostu stwierdzając fakt.

A mówili, przemknęło przez głowę Jarre, że już nie ma Wiewiórek. Że już ich wszystkich zabili. Że już, jak się wyrazili, rozwiązana została kwestia elfia.

Było sześciu konnych. Ale po uważniejszym spojrzeniu okazało się, że sześć było koni, a konnych ośmiu. Dwa wierzchowce niosły po parze jeźdźców. Wszystkie stąpały sztywno i arytmicznie, nisko spuszczając łby. Wyglądały marnie.

Lucienne westchnęła głośno.

Elfy zbliżyły się. Wyglądały jeszcze marniej niż konie.

Nic nie zostało z ich dumy, z ich wypracowanej, wyniosłej, charyzmatycznej inności. Odzienie, zazwyczaj nawet u gerylasów z komand eleganckie i piękne, było trudne, podarte, pokryte plamami. Włosy, ich duma i chluba, były zmierzwione, sfilcowane lepkim brudem i zakrzepłą krwią. Ich wielkie oczy, zwykle pyszne pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, były teraz otchłaniami paniki i rozpaczy.

Nic nie zostało z ich inności. Śmierć, przerażenie, głód i poniewierka sprawiły, że stali się zwykli. Bardzo zwykli.

Przestali nawet budzić strach.

Przez chwilę Jarre sądził, że miną ich, że po prostu przetną trakt i znikną w lesie po drugiej stronie, nie zaszczycając wozu i jego pasażerów nawet spojrzeniem. Że pozostanie po nich tylko ten zupełnie nieelfi, brzydki, paskudny zapach, zapach, który Jarre znał aż nadto dobrze z lazaretów — zapach nędzy, moczu, brudu i jątrzących się ran.

Mijali ich, nie patrząc.

Nie wszyscy.

Elfka o ciemnych, długich, zlepionych skrzepłą krwią włosach zatrzymała konia tuż przy wozie. Siedziała w siodle niezgrabnie przechylona, chroniąc rękę na przesiąkniętym temblaku, wokół którego brzęczały i kłębiły się muchy.

— Toruviel — powiedział, odwracając się, jeden z elfów. - En'ca digne, luned.

Lucienne momentalnie zorientowała się, zrozumiała, w czym rzecz. Pojęła, na co elfka patrzy. Wieśniaczka, od dziecka obyta była z czającym się za węgłem chałupy sinym i spuchłym upiorem, widmem głodu. Zareagowała więc instynktownie i bezbłędnie. Wyciągnęła w stronę elfki chleb.

— En'ca digne, Toruviel — powtórzył elf. On jeden z całego komanda miał na podartym rękawie zakurzonej kurtki srebrne błyskawice brygady «Vrihedd».

Inwalidzi na wozie, do tej chwili skamieniali i zastygli w bezruchu, drgnęli nagle, jakby ożywieni magicznym zaklęciem. W ich dłoniach, które wyciągnęli w stronę elfów, znalazły się, jak wyczarowane, ćwiartki chleba, gomółeczki sera, kawałki słoniny i kiełbasy.

A elfy po raz pierwszy od tysiąca lat, wyciągnęły ręce w stronę ludzi.

A Lucienne i Jarre byli pierwszymi ludźmi, którzy widzieli, jak elfka płacze. Jak krztusi się szlochem, nawet nie próbując ocierać płynących po brudnej twarzy łez. Zadających kłam twierdzeniu, jakoby elfy w ogóle nie miały gruczołów łzowych.

82
{"b":"87893","o":1}