Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nadchodzili wszystkimi korytarzami, a za nimi zostawały trupy.

— Jest tam — powiedział jeden, wskazując. Głos tłumił czarny szal spowijający twarz aż po oczy. - Tam wszedł. Przez kancelarię, w której urzęduje Reuven, ten kaszlący dziad.

— Stamtąd nie ma wyjścia. - Oczy drugiego, będącego dowódcą, płonęły w otworach czarnej aksamitnej maski. - Komnata za kancelarią jest ślepa. Nie ma nawet okien.

— Wszystkie inne korytarze obstawione. Wszystkie drzwi i wszystkie okna. Nie może ujść. Jest w matni.

— Naprzód!

Drzwi ustąpiły pod kopnięciami. Błysnęły sztylety.

— Śmierć!!! Śmierć krwawemu katu!

— Khe, khe? — Ori Reuven podniósł znad papierów krótkowzroczne, załzawione oczy. - Słucham? Czym mogę, khe, khe, panom służyć?

Mordercy z rozpędu rozwalili drzwi do prywatnych komnat Dijkstry, obiegli je niczym szczury, penetrując wszystkie zakamarki. Poleciały na podłogę zrywane arrasy, obrazy i panele, sztylety pruły zasłony i tapiserie.

— Nie ma go! — wrzasnął jeden, wpadając do kancelarii. - Nie ma go!

— Gdzie? — charknął herszt, schylając się nad Orim, wiercąc go spojrzeniem z otworów czarnej maski. - Gdzie jest ten krwawy pies?

— Nie ma go — odrzekł spokojnie Ori Reuven. - Przecież sami widzicie.

— Gdzie on jest? Mów! Gdzie Dijkstra?

— Azali — kaszlnął Ori — jestem, khe, khe, stróżem brata mego?

— Zginiesz starcze!

— Jestem stary. Chory. I bardzo zmęczony. Khe, khe. Nie boję się ani was, ani waszych noży.

Mordercy wybiegli z komnaty. Znikli równie szybko, jak się pojawili.

Nie zabili Oriego Reuvena. Byli mordercami na rozkaz. A w ich rozkazach nie było o Orim Reuvenie najmniejszej wzmianki.

Oribasius Gianfranco Paolo Reuven, magister praw, spędził sześć lat w różnych więzieniach, bezustannie przesłuchiwany prze zmieniających się śledczych, pytany o przeróżne, często pozornie nie mające sensu rzeczy i sprawy.

Po sześciu latach zwolniono go. Był wówczas bardzo chory. Szkorbut odebrał mu wszystkie zęby, anemia włosy, jaskra wzrok, astma oddech. Palce obu rąk połamano mu na przesłuchaniach.

Na wolności żył niecały rok. Umarł w świątynnym przytułku. W nędzy. Zapomniany.

Rękopis księgi Ludzie z cienia, czyli historia tajnych służb królewskich zginął bez śladu.

*****

Niebo na wschodzie pojaśniało, nad wzgórzami wykwitła blada aureola, zapowiedź brzasku.

Przy ognisku od dłuższej chwili panowała cisza. Pielgrzym, elf i tropiciel w milczeniu patrzyli w dogorywający ogień.

Cisza panowała na Elskerdeg. Wyjący upiór poszedł sobie, znudziwszy się daremnym wyciem. Wyjący upiór musiał wreszcie zrozumieć, że trzej siedzący przy ognisku mężczyźni ostatnimi czasy widzieli zbyt wiele okropności, by przejmować się byle upiorem.

— Jeśli mamy razem wędrować — powiedział nagle Boreas Mun, patrząc w rubinowy żar ogniska — to porzućmy nieufność. Zostawmy za nami to, co było. Świat się odmienił. Przed nami nowe życie. Coś się skończyło, coś się zaczyna. Przed nami…

Urwał, kaszlnął. Nie był zwyczajny takich mów, bał się śmieszności. Ale jego towarzysze z przypadku nie śmiali się. Ba, Boreas wyczuł wręcz emanującą od nich życzliwość.

— Przed nami przełęcz Elskerdeg — dokończył pewniejszym głosem — a za przełęczą Zerrikania i Hakland. Przed nami daleka i niebezpieczna droga. Jeżeli mamy iść nią razem… Porzućmy nieufność. Jestem Boreas Mun.

Pielgrzym w kapeluszu z szerokim rondem wstał, prostując swą potężną postać, uścisnął wyciągniętą ku niemu rękę. Elf wstał również. Jego makabrycznie zniekształcona twarz skrzywiła się dziwnie.

Uścisnąłwszy dłoń tropiciela, pielgrzym i elf wyciągnęli prawice ku sobie.

— Świat się odmienił — powiedział pielgrzym. - Coś się skończyło. Jestem… Sigi Reuven.

— Coś się zaczyna — elf skrzywił pobliźnioną twarz w czymś, co wedle wszelkich przesłanek było uśmiechem. - Jestem… Wolf Isengrim.

Uścisnęli sobie ręce, szybko, mocno, gwałtownie wręcz, przez moment wyglądało to bardziej na wstęp do walki niż na gest zgody. Ale tylko przez moment.

Polano w ognisku strzeliło iskrami, fetując zdarzenie radosnym fajerwerkiem.

— Niech mnie diabli — Boreas Mun uśmiechnął się szeroko — jeśli nie jest to początek pięknej przyjaźni.

*****
85
{"b":"87893","o":1}