Drabi zemknęli. Chyłkiem i nie oglądając się. Yennefer zmalawszy do normalnych wymiarów, rzuciła się Geraltowi na szyję.
— Wiedziałam, że przyjdziesz po mnie — mruknęła, szukając ustami jego ust. - Że przyjdziesz, choćby nie wiem co.
— Chodźmy — powiedział po chwili, łapiąc powietrze. - Teraz Ciri.
— Ciri — powiedziała. A za sekundę w jej oczach rozjarzył się budzący grozę fioletowy żar.
— I Vilgefortz.
*****
Zza węgła wyskoczył drab z kuszą, wrzasnął, strzelił, celując w czarodziejkę. Geralt skoczył jak pchnięty sprężyną, machnął mieczem, odbity bełt przeleciał tuż nad głową kusznika, tak blisko, że kusznik aż się skurczył. Rozkurczyć się już nie zdążył, wiedźmin doskoczył i rozpłatał go jak karpia. Dalej w korytarzu stało jeszcze dwóch, też mieli kusze, tez strzelili, ale zbyt trzęsły im się ręce, by mogli trafić. W następnej chwili wiedźmin był już przy nich i obaj umarli.
— Którędy, Yen?
Czarodziejka skupiła się, przymykając oczy.
— Tędy. Po tych schodach.
— Jesteś pewna, że to dobra droga.
— Tak.
Zbiry zaatakowały ich tuż za zakrętem korytarza, niedaleko zdobnego archiwoltą portalu. Było ich więcej niż dziesięciu, a uzbrojeni byli nawet we włócznie, partyzany i korseki. Byli też zdecydowani i zawzięci. Mimo tego poszło szybko. Jednego Yennefer od razu ugodziła w środek piersi wystrzelonym z dłoni ognistym grotem. Geralt zawirował w piruecie, wpadł miedzy pozostałych, krasnoludzki sihill migał i syczał jak wąż. Gdy padło czterech, reszta uciekła, brzękiem i tupotem budząc echa w korytarzach.
— Wszystko w porządku, Yen?
— Nie może być lepiej.
Pod archiwoltą stanął Vilgefortz.
— Jestem pod wrażeniem — powiedział spokojnie i dźwięcznie. - Naprawdę jestem pod wrażeniem, wiedźminie. Jesteś naiwny i beznadziejnie głupi, ale techniką rzeczywiście możesz zaimponować.
— Twoi zbóje — odpowiedziała równie spokojnie Yennefer — właśnie zrejterowali, zostawiając cię na naszej łasce. Oddaj mi Ciri, a darujemy cię zdrowiem.
— Wiesz, Yennefer — wyszczerzył się czarodziej — że to już druga dzisiaj tak wspaniałomyślna oferta? Dziękuję, dziękuję. A oto moja odpowiedź.
— Uważaj! — wrzasnęła Yennefer, odskakując. Geralt odskoczył również. W samą porę. Bijący z wyciągniętych rąk czarodzieja słup ognia zamienił w czarną i syczącą maź miejsce, gdzie przed chwilą stali. Wiedźmin starł z twarzy sadzę i resztki brwi. Zobaczył, że Vilgefortz wyciąga rękę. Zanurkował w bok, przypadł do posadzki za bazą kolumny. Huknęło tak, że aż zakłuło w uszach, a cały zamek zatrząsł się w posadach.
*****
Huk przetoczył się echem po zamku, ściany zadygotały, zadzwoniły żyrandole. Spadł z łoskotem wielki, olejny portret w pociągniętej pozłotką ramie.
Najemnicy, którzy nadbiegli od strony westybulu, mieli w oczach dziki strach. Stefan Skellen ostudził ich groźnym spojrzeniem, przywołał do porządku marsową miną i głosem.
— Co tam? Gadać!
— Panie koroner… — zacharczał jeden. - Zgroza tam! To są demony i diabły… Z łuków szyją niechybnie.. Rąbią strasznie… Śmierć tam… Czerwono wszędy od juchy!
— Z dziesięciu padło… Może więcej… A tam… Słyszycie?
Huknęło znowu, zamek zatrząsł się.
— Magia — mruknął Skellen. - Vilgefortz… No, zobaczymy. Przekonamy się, kto kogo.
Nadbiegł następny żołdak. Był blady i oprószony tynkiem. Przez dłuższą chwilę nie mógł wykrztusić słowa, gdy wreszcie przemówił, latały mu ręce i trząsł się głos.
— Tam… Tam… Potwór… Panie koroner… Jak wielki czarny gacek… Na mych oczach głowy ludziom urywał… Ino krew sikała! A on świszczał a śmiał się… O, takie miał zębiska!
— Głów nie uniesiem… — zaszeptał ktoś na plecami Puszczyka.
— Panie koroner — zdecydował się przemówić Boreas Mun. - To są upiory. Widziałem… młodego grafa Cahira aep Ceallach. A on przecie nie żyje.
Skellen spojrzał na niego, ale nic nie powiedział.
— Panie Stefanie… — wybełkotał Dacre Silifant. - Z kim nam tu wojować przyszło?
— To nie są ludzie — wyjęczał któryś z najemników. - Charakterniki to są i piekielne czarty! Nie wydoli przeciw takim ludzka moc…
Puszczyk skrzyżował ręce na piersi, powiódł po żołdakach wzrokiem śmiałym i władczym.
— Nie będziemy więc — oznajmił gromko i dobitnie — mieszać się do tego konfliktu sił piekielnych! Niech tam sobie demony walczą z demonami, czarownicy z czarownikami, a upiory z powstałymi z grobów umrzykami. Nie będziemy im przeszkadzać! My sobie tutaj spokojnie poczekamy na rezultat boju.
Twarze żołdaków pojaśniały. Morale wzrosło wyczuwalnie.
— Te schody — podjął mocnym głosem Skellen — to jedyna droga wyjścia. Poczekamy tu. Zobaczymy, kto spróbuje nimi zejść.
Z góry rozległ się straszliwy huk, ze sklepienia ze słyszalnym szelestem posypała się sztukateria. Zaśmierdziało siarką i spalenizną.
— Za ciemno tu! — zawołał Puszczyk, gromko i śmiało, by dodać ducha swemu wojsku. - Żywo, zapalić, co się da! Pochodnie, łuczywa! Musimy dobrze widzieć, kto pojawi się na tych schodach! Napełnić jakimś paliwem te żelazne kosze!
— Jakim paliwem, panie?
Skellen bez słowa pokazał, jakim.
— Obrazami? — spytał z niedowierzaniem żołdak. - Malowidłami?
— Tak jest — parsknął Puszczyk. - Co tak patrzycie? Sztuka umarła!
W drzazgi poszły ramy, w strzępy obrazy. Dobrze wysuszone drewno i przesycone pokostem płótno zajęły się natychmiast, ożyły jasnym płomieniem.
Boreas Mun patrzył. Był już całkowicie zdecydowany.
*****
Huknęło, błysnęło, kolumna, zza której w ostatnim niemal momencie zdążyli odskoczyć, rozpadła się. Trzon złamał się, zdobiona akantem głowica gruchnęła o posadzkę miażdżąc terakotową mozaikę. W ich stronę poleciał z sykiem piorun kulisty. Yennefer odbiła go, krzycząc zaklęcia i gestykulując.
Vilgefortz szedł w ich stronę, jego płaszcz powiewał jak smocze skrzydła.
— Yennefer się nie dziwię — mówił, idąc. - Jest kobietą, a więc istotą ewolucyjnie niższa, rządzoną zamętem hormonalnym. Ty jednak, Geralt, jesteś przecież nie tylko mężczyzną z natury rozsądnym, ale i mutantem, na emocje niepodatnym.
Skinął ręką. Huknęło, błysnęło. Piorun odbił się od wyczarowanej przez Yennefer tarczy.
— Mimo twego rozsądku — przemawiał dalej Vilgefortz przelewając ogień z dłoni do dłoni — w jednej sprawie wykazujesz zadziwiającą a niemądrą konsekwencję: niezmiennie pragniesz wiosłować pod prąd i sikać pod wiatr. To musiało skończyć się źle. Wiedz, że dziś, tu, na zamku Stygga, wysikałaś się pod huragan.
*****
Gdzieś na dolnych kondygnacjach wrzała walka, ktoś krzyczał okropnie, zawodził, wył z bólu. Coś się tam paliło, Ciri węszyła dym i swąd spalenizny, czuła powiew ciepłego powietrza.
Coś huknęło z taką mocą, że aż zadygotały wspierające sklepienie kolumny, a ze ścian posypał się stiuk.
Ciri ostrożnie wyjrzała zza węgła. Korytarz był pusty. Poszła nim szybko i cicho, mając po prawej i po lewej rzędy ustawionych w niszachposągów. Widziała juz kiedyś te posągi.
W snach.
Wyszła z kotytarza. I wpakowała się prosto na człowieka z dzidą. Odskoczyła, gotowa do salt i uników. I wówczas zorientowała się, że to nie człowiek, ale siwa, chuda i zgarbiona kobieta. I że to nie dzida, ale miotła.
— Więziona jest gdzieś tutaj — odchrząknęła Ciri — czarodziejka o czarnych włosach. Gdzie?
Kobieta z miotłą milczała długo, poruszając ustami, jak gdyby coś żuła.
— A mnie skąd to wiedzieć, gołąbeczko? — wymamrotała wreszcie. - Dyć ja tu ino sprzątam.
— Nic, ino sprzątam po nich i sprzątam — powtórzyła, w ogóle nie patrząc na Ciri. - A oni nic, ino cięgiem brudzą. Pojrzyj sama, gołąbeczko.
Ciri spojrzała. Na posadzce widniała zygzakowato rozmazana smuga krwi. Smuga ciągnęła się kilka kroków i kończyła przy skurczonym pod ścianą trupie. Dalej leżały jeszcze dwa trupy, jeden zwinięty w kłębek, drugi nieprzyzwoicie wręcz rozkrzyżowany. Obok nich leżały kusze.
— Cięgiem brudzą — kobieta wzięła kubeł i szmatę, uklękła, zabrała się do wycierania. - Brud, nic więcej, ino brud, cięgiem brud. A ty sprzątaj i sprzątaj. Czy będzie kiedy koniec temu?
— Nie — powiedziała głucho Ciri. - Nigdy. Taki już jest ten świat.
Kobieta przestała wycierać. Ale głowy nie podniosła.
— Ja sprzątam — powiedziała. - Nic więcej. Ale tobie, gołąbeczko, powiem, że trza ci prosto, a potem zaś na lewo.
— Dziękuję.
Kobieta niżej opuściła głowę i wznowiła wycieranie.
*****
Była sama. Sama i zabłąkana w plątaninie korytarzy.
— Pani Yenneeefeeer!
Do tej pory zachowywała ciszę, obawiając się ściągnąć sobie na kark ludzi Vilgefortza. Ale teraz…
— Yeeneeeefeeer!
Zdawało się jej, że coś usłyszała. Tak, na pewno!
Wbiegła na galerię, a stamtąd do dużej halli, między smukłe filary. Do jej nozdrzy znowu dobiegł odór spalenizny.
Bonhart jak duch wychynął z niszy i uderzył ją pięścią w twarz. Zatoczyła się, a on skoczył na nią jak jastrząb, chwycił za gardło, przedramieniem przydusił do muru. Ciri spojrzała w jego rybie oczy i poczuła, jak serce zjeżdża jej w dół, do podbrzusza.
— Nie odnalazłbym cię, gdybyś nie wołała — wycharczał. - Aleś wołała, na domiar tęsknie! To za mną tak tążyłaś? Kochaneczko?
Wciąż przypierając ją do muru, wsunął dłoń we włosy na karku. Ciri zaszarpała głową. Łowca wyszczerzył zęby. Przejechał dłonią po jej ramieniu, ścisnął pierś, brutalnie złapał za krocze. Potem puścił ją, pchnął, aż osunęła się po ścianie.
I rzucił jej pod nogi miecz. Jej jaskółkę. A ona momentalnie wiedziała, czego chce.
— Wolałbym na arenie — wycedził. - Jako ukoronowanie, jako finał wielu pięknych przedstawień. Wiedźminka kontra Leo Bonhart! Ech, płaciliby ludzie, by coś takiego zobaczyć! Dalej! Podnieś żelazo i dobądź go z jaszczura.
Usłuchała. Ale nie wyciągnęła klingi z pochwy, przewiesiła tylko pas przez plecy tak, by rękojeść była w zasięgu ręki.