Bonhart cofnął się o krok.
— Myślałem — powiedział — że wystarczy mi, jeśli ucieszę oczy widokiem tych zabiegów, jakie szykuje dla ciebie Vilgefortz. Myliłem się. Ja muszę poczuć, jak twoje życie spływa po mojej klindze. Plugawię na czary i czarowników, na przeznaczenie, na przepowiednie, na losy świata, plugawię na starszą i na młodszą krew. Cóż znaczą dla mnie te wszystkie wróżby i czary? Co mi z nich przyjdzie? Nic! Nic nie da się porównać z przyjemnością…
Urwał. Widziała, jak zaciął usta, jak złowrogo błysnęły mu oczy.
— Wypuszczę ci krew z żył, wiedźminko — zasyczał. - A potem, zanim ostygniesz, odświętujemy zaślubiny. Jesteś moja. I umrzesz moja. Dobądź broni.
Rozległ się daleki huk, zamek zadygotał.
— Vilgefortz — wyjaśnił z kamienną twarzą Bonhart — robi tam miazgę z twoich wiedźmińskich ratowników. Dalej, dziewczyno, dobądź miecza.
Uciekać, pomyślała, ziębnąc z trwogi, uciekać w inne miejsca, w inne czasy, byle dalej od niego, byle dalej. Czuła wstyd: jakże to tak, uciekać? Zostawić na ich łaskę Yennefer i Geralta? Ale rozsądek podpowiadał: martwa nie na wiele im się przydam…
Skupiła się, przyciskając pięści do skroni. Bonhart momentalnie pojął, co się święci, rzucił się ku niej. Ale było za późno. W uszach Ciri zaszumiało, coś błysnęło. Udało się, pomyślała z triumfem.
I od razu pojęła, że triumf był przedwczesny. Pojęła to, słysząc wściekłe wrzaski i klątwy. Fiasku winna była chyba złą, wroga i paraliżująca aura tego miejsca. Przeniosła się niedaleko. Nawet nie poza zasięg wzroku — w przeciwny kraniec galerii. Niedaleko od Bonharta. Ale poza zasięg jego rąk i jego miecza. Przynajmniej chwilowo.
Ścigana jego rykiem, Ciri odwróciła się i pobiegła.
*****
Przebiegła długim i szerokim korytarzem, śledzona martwymi spojrzeniami alabastrowych kanefor podtrzymujących arkady. Skręciła raz, potem drugi raz. Chciała zgubić i zmylić Bonharta, nadto kierowała się ku odgłosom walki. Tam, gdzie walczono, byli jej przyjaciele.
Wpadła do wielkiego, okrągłego pomieszczenia, pośrodku którego stała na marmurowym cokole rzeźba przestawiająca kobietę z zakrytą twarzą, najpewniej boginię. Z pomieszczenia wychodziły dwa korytarze, oba dość wąskie. Wybrała na chybił trafił. Oczywiście wybrała źle.
— Dziewka! — ryknął jeden ze zbirów. - Mamy ją!
Było ich zbyt dużo, by mogła ryzykować walkę, nawet w wąskim korytarzu. A Bonhart był już pewnie blisko. Ciri zawróciła i rzuciła się do ucieczki. Wpadła do sali z marmurową boginią. I zmartwiała.
Przed nią stał rycerz z wielkim mieczem, w czarnym płaszczu i hełmie ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka.
Miasto płonęło. Słyszała ryk ognia, widziała trzepoczące płonienie, czuła gorąco pożaru. W uszach miała rżenie koni, wrzask mordowanych… Skrzydła czarnego ptaka załopotały nagle, zakryły sobą wszystko… Na pomoc!
Cintra, pomyślała, przytomniejąc. Wyspa Thanedd. Doścignął mnie aż tu. To demon. Jestem osaczona przez demony, przez koszmary z moich snów. Za mną Bonhart, przede mną on.
Słychać było krzyki i tupot nadbiegających pachołków.
Rycerz w hełmie z piórami zrobił nagle krok. Ciri przełamała strach. Wyszarpnęła Jaskółkę z pochwy.
— Nie dotkniesz mnie!
Rycerz znowu postąpił, a Ciri ze zdumieniem spostrzegła, że za jego płaszczem kryje się jasnowłosa dziewczyna uzbrojona w krzywą szablę. Dziewczyna jak ryś przemknęła obok Ciri, ciosem szabli rozciągnęła na posadzce jednego z pachołków. A czarny rycerz, o dziwo, zamiast zaatakować Ciri, potężnym cięciem rozpłatał drugiego zbira. Pozostali cofnęli się w korytarz.
Jasnowłosa dziewczyna rzuciła się ku drzwiom, ale nie zdążyła ich zamknąć. Choć groźnie wywijała szablą i wrzeszczała, pachołkowie wypchnęli ją spod portalu. Ciri spostrzegła, jak jeden dźgnął ją sulicą, zobaczyła, jak dziewczyna pada na klęczki. Skoczyła, od ucha tnąc Jaskółką, z drugiej strony, straszliwie siekąc drugim mieczem, podbiegł Czarny Rycerz. Jasnowłosa dziewczyna, wciąż na kolanach, dobyła zza pasa siekierkę i cisnęła nią, trafiając jednego z drabów prosto w twarz. Potem dopadła drzwi, zatrzasnęła je, a rycerz spuścił zasuwę.
— Uff — powiedziała dziewczyna. - Dąb i żelazo! Trochę potrwa, zanim się przez to przerąbią!
— Nie będą tracić czasu, poszukają innej drogi — ocenił rzeczowo Czarny Rycerz, po czym spochmurniał nagle, widząc przesiąkającą krwią nogawkę dziewczyny. Dziewczyna machnęła ręką, że to nic.
— Umykajmy stąd — rycerz zdjął hełm, spojrzał na Ciri. - Jestem Cahir Mawr Dyffryn, syn Ceallacha. Przybyłem tu razem z Geraltem. Tobie na ratunek, Ciri. Wiem, że to niewiarygodne.
— Widziałam niewiarygodniejsze — burknęła Ciri. - Daleką drogę przebyłeś… Cahirze… Gdzie jest Geralt?
Patrzył na nią. Pamiętała jego oczy z Thanedd. Ciemnobłękitne i miękkie jak atłas. Ładne.
— Ratuje czarodziejkę — odpowiedział. - Tę…
— Yennefer. Idziemy.
— Tak! — powiedziała jasnowłosa, improwizując opatrunek na udzie. - Trzeba skopać jeszcze kilka dup! Za ciotkę!
— Idziemy — powtórzył rycerz.
Ale było za późno.
— Uciekajcie — szepnęła Ciri, widząc, kto nadchodzi korytarzem. - To jest diabeł wcielony. Ale on chce tylko mnie. Was nie będzie ścigał… Biegnijcie… Pomóżcie Geraltowi…
Cahir pokręcił głową.
— Ciri — powiedział łagodnie. - Dziwię się temu, co mówisz. Jechałem tu z końca świata, by cię odnaleźć, ocalić i obronić. A ty chciałabyś, bym teraz uciekł?
— Nie wiesz, z kim masz do czynienia.
Cahir podciągnął rękawice, zdarł płaszcz, owinął go wokół lewego ramienia. Machnął mieczem, zakręcił nim, aż zafurczało.
— Zaraz będę wiedział.
Bonhart, dostrzegłszy trójkę, zatrzymał się. Ale tylko na chwilę.
— Aha! — powiedział. - Odsiecz przybyła? Twoi kompani, wiedźminko? Dobrze. Dwoje mniej, dwoje więcej. Różnicy to nie czyni.
Ciri nagle doznała olśnienia.
— Pożegnaj się z życiem, Bonhart! — wrzasnęła. - To twój koniec! Trafiła kosa na kamień!
Przesadziła chyba, złowił fałsz w jej głosie. Zatrzymał się, spojrzał podejrzliwie.
— Wiedźmin? Doprawdy?
Cahir zawinął mieczem, stając w pozycji. Bonhart nie drgnął.
— W młodszych, niż myślałem, czarownica gustuje — zasyczał. - Spójrz bo, junaku, tutaj.
Rozchełstał koszulę. W jego pięści błysnęły srebrne medaliony. Kot, gryf i wilk.
— Jeśliś naprawdę wiedźminem — zgrzytnął zębami — to wiedz, że twój własny znachorski amulet zaraz ozdobi moją kolekcję. Jeśli wiedźminem nie jesteś, będziesz trupem, nim zdołasz oczami zamrugać. Mądrze byłoby tedy zejść mi z drogi i umykać, gdzie pieprz rośnie. Ja chcę tej dziewki, do ciebie rankoru nie mam.
— Mocnyś w gębie — rzekł spokojnie Cahir, młynkując ostrzem. - Sprawdzimy, czy nie tylko. Angouleme, Ciri. Uciekajcie!
— Cahir…
— Biegnijcie — poprawił się — na pomoc Geraltowi.
Pobiegły. Ciri podtrzymywała utykającą Angouleme.
— Sam tego chciałeś — Bonhart zmrużył blade oczy, postąpił, obracając mieczem.
— Sam tego chciałem? — powtórzył głucho Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach. - Nie. Tak chce przeznaczenie!
Skoczyli ku sobie, ścięli się szybko, otoczyli dziką migotaniną kling. Korytarz napełnił się szczękiem żelaza, od którego, zadawało się, drży i kołysze się marmurowa rzeźba.
— Niezłyś — charknął Bonhart, gdy się rozłączyli. - Niezłyś, junaku. Ale żaden z ciebie wiedźmin, mała żmija oszukała mnie. Już po tobie. Szykuj się na śmierć.
— Mocnyś w gębie.
Cahir odetchnął głęboko. Starcie przekonało go, że z rybiookim ma nikłe szanse. Typ był dla niego za szybki i za silny. Jedyną szansą było to, że się spieszył, by ścigać Ciri. I wyraźnie się denerwował.
Bonhart zaatakował znowu. Cahir sparował cięcie, zgarbił się, skoczył, chwycił przeciwnika w pasie, pchnął na ścianę, łupnął kolanem w krocze. Bonhart złapał go za twarz, z mocą grzmotnął w bok głowy głowicą miecza, raz, drugi, trzeci. Trzecie uderzenie odrzuciło Cahira. Zobaczył błysk klingi. Sparował odruchowo.
Zbyt wolno.
*****
Było ściśle przestrzeganą tradycją rodu Dyffrynów, że nad złożonym w zamkowej zbrojowni ciałem poległego krewniaka wszyscy mężczyźni z rodu odprawiali całodzienną i całonocną milczącą wigilię. Kobiety, zebrane w odległym skrzydle zamku, by nie przeszkadzać mężczyznom, nie rozpraszać ich i nie zakłócać ich przemyśleń, szlochały, spazmowały i mdlały. Ocucone, zaczynały szlochać i spazmować. I da capo .
Spazmy i łzy nawet u kobiet, szlachcianek vicovarskich, były niemile widzianym nietaktem i wielkim dyshonorem. Ale u Dyffrynów taka, nie inna była tradycja i nikt jej nie zmieniał. Ani zmieniać nie zamierzał.
Dziesięcioletni Cahir, najmłodszy brat poległego w Nazairze i leżącego właśnie w zamkowej zbrojowni Aillila, w myśli zwyczaju i tradycji nie był jeszcze mężczyzną. Nie dopuszczono go do zebranego nad otwartą trumną grona mężczyzn, nie pozwolono, by siedział i milczał wraz z dziadem Gruffydem, ojcem Ceallachem, bratem Dheranem oraz całą gromadą wujów, stryjów i kuzynów. Spazmować i mdleć wraz z babką, matką, trzema siostrami oraz całą gromadą stryjenek, wujenek i kuzynek nie pozwolono mu, ma się rozumieć, również. Wraz z resztą małoletnich krewniaków, przybyłych do Darn Dyffra na egzekwie, pogrzeb i tryznę, Cahir błaznował i psocił na murach. I bił się na kułaki z tymi, którzy uważali, że najmężniejszymi z mężnych byli w walkach o Nazair ich właśni ojcowie i starsi bracia, nie zaś Aillil aep Ceallach.
— Cahirek! Chodź tu do mnie, syneczku!
Na krużganku stała Mawr, matka Cahira, i jej siostra, ciotka Cinead var Anahid. Twarz matki była czerwona i tak opuchła od płaczu, że Cahir aż się przeraził. Wstrząsnęło nim, że nawet z tak urodziwej kobiety, jak jego matka, płacz mógł zrobić podobną maszkarę. Mocno postanowił sobie nie płakać nigdy, przenigdy.
— Pamiętaj, synku — załkała Mawr, przyciskając chłopca do podołka tak, że tchu mu zabrakło. - Zapamiętaj ten dzień. Pamiętaj, kto pozbawił życia twego braciszka Aillila. Zrobili to ci przeklęci Nordlingowie. Twoi wrogowie, syneczku. Masz ich zawsze nienawidzić. Masz nienawidzić tej przeklętej zbrodniczej nacji!