Podrzuciła łuk, napięła go płynnie, już w czasie napinania celując. Cięciwa dotknęła twarzy, piórko lotki kącika ust.
*****
— Mocno, mocno, Maryjko. Aż do buźki. Skręcaj cięciwę palcami, by ci szyp nie spadł z siodełka. Dłoń mocno do policzka. Mierz! Oboje oczy otwarte! Wstrzymaj tera oddech. Strzał.
Cięciwa, mimo wełnianego ochraniacza, boleśnie ukąsiła lewe przedramię.
Ojciec chciał się odezwać, ale chwycił go kaszel. Ciężki, suchy, bolesny kaszel. Kaszle coraz okropniej, pomyślała Maryjka Barring, opuszczając łuk. Coraz okropniej i coraz częściej. Wczoraj rozkaszlał się, gdy brał na cel kozła. I na obiad była przez to tylko gotowana lebioda. Ja nienawidzę gotowanej lebiody. Nienawidzę głodu. I nędzy.
Stary Barring wciągnął powietrze, rzężąc zgrzytliwie.
— Piędź od środka przeszedł twój szyp, dziewko! Całą piędź! A przecieżem rzekał, cobyś tak nie drgała, cięciwę spuszczając! A ty skaczesz, jakby ci ślimak wpełzł między półdupki. I mierzysz za długo. Z umęczonej ręki strzelasz! Szypy tylko psowasz!
— Dyć żem trafiła! I nie piędź wcale, jeno pół piędzi od środka.
— Nie pyskuj! Jużci, bogowie mię pokarali, dziewkę niedojdę miasto syna zsyłając.
— Niedojdą nie jestem!
— Wnet okaże się. Strzel raziczek jeszcze. A pomnij na to, com rzekł. Masz stać, jako w ziemię wryta. Mierzyć i strzelać szybko. Czego krzywisz się?
— A bo wygadujecie na mnie.
— Moje ojcowskie prawo. Strzelaj.
Napięła łuk, nadąsana i bliska płaczu. Zauważył to.
— Kocham cię, Maryjko — powiedział głucho. - Zawżdy o tym pomnij.
Spuściła cięciwę, gdy tylko lotka dotknęła kącika ust.
— Dobrze — powiedział ojciec. - Dobrze, córko.
I rozkaszlał się okropnie, rzężąco.
*****
Śniady łucznik z galerii zginął na miejscu. Strzała Milvy trafiła go pod lewą pachę i weszła głęboko, więcej niż do połowy brzechwy, druzgocząc żebra, rozwalając płuca i serce.
Wystrzelona o ułamek sekundy wcześniej czerwonopióra strzała śniadego strzelca trafiła Milvę nisko w brzuch i wyszła z tyłu, zdruzgotawszy miednicę, rozwaliwszy jelita i arterie. Łuczniczka padła na posadzkę jak uderzona taranem.
Geralt i Cahir krzyknęli jednym głosem. Nie bacząc, że na widok upadku Milvy strzelcy z galerii znowu wzięli się do łuków, wyskoczyli spod chroniącego ich portyku, chwycili łuczniczkę i wywlekli ją, gardząc gradem strzał. Jeden z grotów zadzwonił na hełmie Cahira. Drugi, Geralt przysiągłby, przeczesał mu włosy.
Milva zostawiła za sobą szeroką i lśniącą smugę krwi. W miejscu, w którym ją położyli, w mgnieniu oka wyrosła na posadzce olbrzymia kałuża. Cahir klął, ręce mu się trzęsły. Geralt czuł, jak ogarnia go rozpacz. I wściekłość.
— Ciotka — zawyła Angouleme. - Ciotka, nie umieeeraaaj!
Maria Berring otworzyła usta, kaszlnęła makabrycznie, wypluwając krew na podbródek.
— Ja też cię kocham, tatku — powiedziała całkiem wyraźnie.
I umarła.
*****
Ogoleni akolici nie mogli dać sobie rady z szamoczącą się i wrzeszczącą Ciri, na pomoc pospieszyli im pachołkowie. Jeden, kopnięty celnie, odskoczył, zgiął się i padł na kolana, oburącz ściskając krocze i spazmatycznie łapiąc powietrze.
Ale to tylko rozwścieczyło pozostałych. Ciri dostała pięścią w kark, otwartą dłonią w twarz. Przewrócono ją, ktoś solidnie kopnął ją w biodro, ktoś usiadł na łydkach. Jeden z łysych akolitów, młody typ o złych zielonozłotych oczach uklęknął jej na piersi, wczepił palce we włosy i mocno szarpnął. Ciri zawyła.
Akolita też zawył. I wybałuszył oczy. Ciri zobaczyła, jak z ogolonej głowy strumieniami siknęła mu krew, brudząc biały kitel makabrycznym deseniem.
Załomotały wywracane meble. Przenikliwy trzask i chrupot pękającego szkła zlał się z potępieńczym wyciem ludzi. Rozlewające się po stołach i podłodze dekokty, filtry, eliksiry, ekstrakty i inne magiczne substancje mieszały się i łączyły, niektóre w kontakcie syczały i buchały kłębami żółtego dymu. Pomieszczenie momentalnie wypełnił żrący fetor.
Wśród dymu, przez wyciśnięte swądem łzy Ciri ze zgrozą zobaczyła, jak po laboratorium miota się z niesamowitą prędkością czarny kształt przypominający olbrzymiego nietoperza. Widziała, jak nietoperz w locie zahacza o ludzi, widziała, jak zahaczeni padają z wrzaskiem. Na jej oczach usiłujący umykać pachołek został poderwany z podłogi i ciśnięty na stół, gdzie miotał się, bryzgał krwią i skrzeczał wśród tłuczonych retort, alembików, probówek i kolb.
Rozlewane mieszanki bryznęły na lampę. Zasyczało, zaśmierdziało, a w laboratorium nagle eksplodował ogień. Fala gorąca rozwiała dym. Ciri zacisnęła zęby, by nie krzyknąć.
Na stalowym fotelu, tym przeznaczonym dla niej, siedział szczupły, szpakowaty, odziany w elegancką czerń mężczyzna. Mężczyzna spokojnie gryzł i ssał szyję przewieszonego przez kolano ogolonego akolity. Akolita cieniutko pokwikiwał i drgał konwulsyjnie, wyprężone nogi i ręce podskakiwały mu rytmicznie.
Truposine płomienie tańczyły po blaszanym blacie stołu. Retorty i kolby eksplodowały z hukiem, jedna po drugiej.
Wampir oderwał kończyste kły od szyi ofiary, utkwił w Ciri oczy czarne jak agaty.
— Bywają okazje — rzekł wyjaśniającym tonem, zlizując krew z warg — gdy zwyczajnie nie można się nie napić.
— Bez lęku — uśmiechnął się, widząc jej minę. - Bez lęku, Ciri. Cieszę się, że cię odnalazłem. Nazywam się Emiel Regis. Jestem, choć może to wydać ci się dziwne, druhem wiedźmina Geralta. Przybyłem tu wraz z nim, by cię ratować.
Do płonącego laboratorium wpadł uzbrojony najemnik. Druh Geralta odwrócił ku niemu głowę, zasyczał i wyszczerzył kły. Najemnik zawył przeraźliwie. Wycie długo cichło w oddali.
Emiel Regis zrzucił z kolana nieruchome i miękkie jak szmata ciało akolity, wstał i przeciągnął się zupełnie jak kot.
— Kto by pomyślał — powiedział. - Byle chmyz, a jakże zacna w nim krew. To się nazywa: ukryte walory. Pozwól, Cirillo, zaprowadzę cię go Geralta.
— Nie — wybąkała Ciri.
— Nie musisz się mnie bać.
— Nie boję się — zaprotestowała, dzielnie walcząc z zębami, które uwzięły się, żeby szczękać. - Nie w tym rzecz… Ale tu gdzieś więziona jest Yennefer. Ja ją muszę jak najszybciej uwolnić. Boję się, że Vilgefortz… Proszę, panie…
— Emiel Regis.
— Ostrzeżcie, dobry panie, Geralta, że jest tu Vilgefortz. To czarodziej. Potężny czarodziej. Niech Geralt ma się na baczności.
*****
— Masz się mieć na baczności — powtórzył Regis, patrząc na ciało Milvy. - Bo Vilgefortz to potężny mag. Ona zaś uwalnia Yennefer.
Geralt zaklął.
— Dalej! — krzyknął, by krzykiem obudzić w kompanach upadłego ducha. - Idziemy!
— Idziemy — Angouleme wstała, otarła łzy. - Idziemy! Pora, kurwa, skopać parę dup!
— Czuję w sobie — zasyczał wampir, uśmiechając się koszmarnie — taką siłę, że mógłbym chyba cały ten zamek rozpieprzyć.
Wiedźmin spojrzał na niego podejrzliwie.
— Aż tak to może nie — powiedział. - Ale przebijcie się na górne piętro i zróbcie trochę rabanu, żeby odciągnąć uwagę ode mnie. Ja spróbuję odnaleźć Ciri. Niedobrze, niedobrze się stało, wampirze, że zostawiłeś ją samą.
— Zażądała tego — wyjaśnił spokojnie Regis. - Tonem i postawą wykluczającą dyskusję. Przyznam, zaskoczyła mnie.
— Wiem. Idźcie na górne piętra. Trzymajcie się! Ja spróbuję ją odnaleźć. Ją, lub Yennefer.
*****
Odnalazł, i to wcale szybko.
Wpadł na nich znienacka, zupełnie niespodziewanie wybiegając zza załomu korytarza. Zobaczył. A widok ten sprawił, że adrenalina aż zakłuła go w żyły na wierzchach dłoni.
Korytarzem kilku drabów wlokło Yennefer. Czarodziejka była potargana i zakłuta w łańcuchy, co nie przeszkadzało jej wyrywać się, wierzgać i kląć jak tragarz portowy.
Geralt nie pozwolił drabom ochłonąć z zaskoczenia. Uderzył tylko raz, tylko jednego, krótkim ciosem z łokcia. Drab zaskowyczał po psiemu, zatoczył się, z brzękiem i hukiem wyciął głową o stojącą w niszy zbroję płytową, osunął się po niej, rozmazując krew na blachach.
Pozostali — było ich trzech — puścili Yennefer i odskoczyli. Oprócz czwartego, który chwycił czarodziejkę za włosy i przyłożył jej nóż do szyi, tuż ponad dwimerytową obrożą.
— Nie podchodź! - zawył. - Zarżnę ją! Ja nie żartuję!
— Ani ja — Geralt zamłynkował mieczem i spojrzał drabowi w oczy. Drab nie wytrzymał. Puścił Yennefer i dołączył do kompanów. Wszyscy mieli już w rękach broń. Jeden zdarł ze ściennego panoplia zabytkową, ale groźnie wyglądającą halabardę. Wszyscy, zgarbieni, wahali się między atakiem a obroną.
— Wiedziałam, że przyjdziesz — powiedziała Yennefer, prostując się dumnie. - Pokaż, Geralt, tym huncwotom, co może wiedźmiński miecz.
Wysoko uniosła skute ręce, napinając łączący okowy łańcuch.
Geralt ujął sihill oburącz, przekrzywił lekko głowę, przymierzył się. I ciął. Tak szybko, że nikt nie dostrzegł ruchu klingi.
Okowy z brzękiem upadły na posadzkę. Któryś z drabów westchnął. Geralt mocniej ujął rękojeść, przełożył palec wskazujący pod jelec.
— Stań pewnie, Yen. Głowę lekko w bok, proszę.
Czarodziejka nawet nie drgnęła. Dźwięk uderzonego mieczem metalu był bardzo nikły.
Dwimerytowa obroża upadła obok kajdan. Na szyi Yennefer wykwitła jedna, tylko jedna maleńka kropelka.
Zaśmiała się, masując nadgarstki. I odwróciła ku drabom. Żaden nie wytrzymał jej wzroku.
Ten z halabardą ostrożnie, jakby bojąc się, by nie zabrzękła, położył starożytną broń na posadzce.
— Z kimś takim — wybąkał — to niech się Puszczyk bije sam. Mnie tam żywot miły.
— Nam kazali — zamamrotał, cofając się drugi. - Kazali nam… My po niewoli…
— Wżdy nie bylim — oblizał wargi trzeci — wam ciężcy, pani… W waszym więzieniu… Zaświadczcie za nami…
— Precz — powiedziała Yennefer. Wyzwolona z dwimerytowych okowów, wyprostowana, z dumnie uniesioną głową wyglądała jak tytanka. Czarną nieporządną grzywą zdawała się sięgać sklepienia.