*****
— Bieda będzie, synkowie — powtórzył Zadarlik, okutym tylcem runki wydrapując zeschły gnój spomiędzy kamieni dziedzińca. - Oj, uwidzicie, bieda będzie nam, chudziaczkom.
Popatrzył po kamratach, ale żaden z wartowników nie skomentował. Nie zabrał równierz głosu Boreas Mun, który został ze strażnikami przy bramie. Z własnej woli, nie z rozkazu. Mógł, jak Silifant iść za Puszczykiem, mógł na własne oczy przekonać się, co stanie się z Panią Jeziora, jaki los ją spotka. Ale Boreas nie chciał się temu przyglądać. Wolał zostać tu, na podwórcu, pod gołym niebem, daleko od komnat i sal górnego zamku, dokąd zabrano dziewczynę. Tutaj był pewien, że nie dosięgnie go nawet jej krzyk.
— Złe to są znaki owo czarne ptactwo — Zadarlik wskazał ruchem głowy gawrony, wciąż siedzące na murach i gzymsach. - Zły to omen owa młódka, na karej klaczy przybyła. W złej my tu, powiadam wam, Puszczykowi służymy sprawie. Gadają zaś, że sam Puszczyk już nie koroner ani ważny pan, ale wywołaniec jako i my. Że okrutnie cesarz na niego cięty. Jak nas, synkowie, razem pochwyci, bieda będzie nam, chudziaczkom.
— Aj, aj! — dodał drugi wartownik, wąsacz w kapelusiku udekorowanym piórami hajstry. - Pal nisko! Źle, gdy cesarz zły.
— O, wa — wtrącił trzeci, przybyły do zamku Stygga całkiem niedawno, z ostatnią zwerbowaną przez Skellena partią najemników. - Cesarzowi może na nas nie stanie czasu. Ma pono tera insze turbulencje. Gadają, walna bitwa była gdzieś tam na północy. Pobił Nordling cesarskich, zbił na łeb, na szyję.
— Tedy — rzekł czwarty — może i nie tak źle, że my tu z Puszczykiem? Zawżdy to lepiej przy tym, co górą.
— Pewno — rzekł ten nowy — że lepiej. Puszczyk, widzi mi się, w górę pójdzie. A przy nim i my wypłyniem!
— Oj, synkowie — wsparł się na runce Zadarlik. Głupiście wy jako chwosty końskie.
Czarne ptaki poderwały się do lotu z ogłuszającym łopotem i krakaniem, zaciemniły niebo, wirując chmarą wokół bastionu.
— Ki diabeł? - jęknął któryś z wartowników.
— Proszę otworzyć bramę.
Boreas Mun poczuł nagle przenikliwy zapach ziół: szałwii, mięty i tymianku. Przełknął ślinę, potrząsnął głową. Zamknął i otworzył oczy. Nie pomogło. Chudy, szpakowaty i przypominający poborcę podatków jegomość, który zjawił się nagle obok nich, ani myślał znikać. Stał i uśmiechał się zaciśniętymi ustami. Włosy Boreasa omal nie podniosły czapki.
— Proszę otworzyć bramę — powtórzył uśmiechnięty jegomość. Bez zwłoki. Tak naprawdę będzie lepiej.
Zadarlik z brzękiem upuścił runkę, stał sztywno i bezgłośnie poruszał ustami. Oczy miał puste. Pozostali podeszli do bramy, krocząc sztywno i nienaturalnie, jak automaty. Zdjęli belkę. Rozwarli wrzeciądze.
Na dziedziniec z hukiem podków wdarła się czwórka jeźdźców.
Jeden miał włosy białe jak śnieg, miecz w jego ręku migał jak błyskawica. Drugi był jasnowłosą kobietą, w biegu konia napinającą łuk. Trzeci jeździec, całkiem młoda dziewczyna, zamaszystym ciosem krzywej szabli rozsiekła skroń Zadarlika.
Boreas Mun porwał upuszczoną runkę, zasłonił się drzewcem. Czwarty jeździec zagórował nagle nad nim. Do jego hełmu z obu stron przypięte były skrzydła drapieżnego ptaka. Zalśnił wzniesiony miecz.
— Zostaw, Cahir — powiedział ostro białowłosy. Oszczędzajmy czas i krew. Milva, Regis, tędy…
— Nie — bełkotnął Boreas, sam nie wiedząc, dlaczego to robi. - Nie tędy… Tam jeno ślepe międzymurze. Tamtędy wam droga, tamtymi schodami… Na górny zamek. Jeśli zratować Panią Jeziora… to trza się wam spieszyć.
— Dzięki — powiedział białowłosy. - Dzięki ci, nieznajomy. Regis, słyszałeś? Prowadź!
Po chwili na dziedzińcu zostały tylko trupy. I Boreas Mun, wciąż wsparty na drzewcu runki. Którego nie mógł puścić, tak bardzo trzęsły mu się nogi.
Gawrony z krakaniem krążyły na zamkiem Stygga, kirową chmurą spowijając wieże i bastiony.
*****
Vilgefortz wysłuchał zdyszanej relacji przybiegłego najemnika ze stoickim spokojem i kamienną twarzą. Ale rozbiegane i mrugające oko zdradziło go.
— Odsiecz w ostatniej chwili — zgrzytnął. - Nie do uwierzenia. Takie rzeczy się nie zdarzają. Albo zdarzają, ale w kiepskich przedstawieniach jarmarcznych, a to na to samo wychodzi. Zrób mi przyjemność, dobry człowieku, i powiedz, żeś to wszystko zmyślił, dajmy na to, krotochwili.
— Nie zmyślam! — oburzył się żołdak. - Prawdę powiadam! Wdarli się tu jacyś… Hassą całą…
— Dobrze, dobrze — przerwał czarodziej. - Żartowałem. Skellen, zajmij się tą sprawą osobiście. Będzie okazja wykazać, ile naprawdę warte jest twoje wojsko wynajęte za moje złoto.
Puszczyk podskoczył, nerwowo zamachnął rękami.
— Nie za lekko to sobie traktujesz, Vilgefortz? — krzyknął. - Ty, wygląda, nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji! Jeżeli zamek jest atakowany, to przez wojsko Emhyra! A to oznacza…
— To nic nie oznacza — uciął czarodziej. - Ale wiem, o co ci idzie. Dobrze, jeśli fakt, że masz mnie za plecami, poprawi twoje morale, niech ci będzie. Chodźmy. Także i wy, panie Bonhart.
— Co do ciebie — utkwił swe straszne oko w Ciri — to nie miej złudzień. Ja wiem, kto tu się zjawił z tą godną taniej farsy odsieczą. I zapewniam cię, ja tę tanią farsę przemienię w horror.
— Hej, wy! — skinął na pachołków i akolitów. - Zakuć dziewczynę w dwimeryt, zamknąć w celi na trzy spusty, krokiem nie ruszać się spod drzwi. Głową za nią odpowiadacie. Zrozumiano?
— Tak jest, panie.
*****
Wpadli na korytarz, z korytarza do dużej sali pełnej rzeźb, istnej gliptoteki. Nikt nie zastąpił im drogi. Widzieli tylko kilku pachołków, którzy na ich widok natychmiast uciekli.
Wbiegli po schodach. Cahir kopniakiem rozwalił drzwi, Angouleme wpadła do środka z bojowym wrzaskiem, ciosem szabli strąciła hełm ze stojącej przy drzwiach zbroi, którą wzięła za wartownika. Przyznała pomyłkę i zaryczała śmiechem.
— He, he, he! Patrzcie tylko…
— Angouleme! — Geralt przywołał ją do porządku. - Nie stój! Dalej!
Przed nimi otworzyły się drzwi, za nimi zamajaczyły sylwetki. Milva bez namysłu napięła łuk i posłała strzałę. Ktoś wrzasnął. Drzwi zamknięto, Geralt słyszał, jak huknął rygiel.
— Dalej, dalej! — krzyknął. - Nie stać!
— Wiedźminie — powiedział Regis. - Bez sensu jest takie bieganie. Pójdę… Polecę na rekonesans.
— Leć.
Wampir zwinął się, jakby go wiatr zdmuchnął. Geralt nie miał czasu się dziwić.
Znowu napatoczyli się na ludzi, tym razem zbrojnych. Cahir i Angouleme z wrzaskiem skoczyli ku nim, a ludzie rzucili się do ucieczki, głównie, jak się zdawało, za sprawą Cahira i jego imponującego hełmu ze skrzydłami.
Wpadli na krużganek, na otaczającą wewnętrzny westybul galerię. Od wiodącego w głąb zamku portyku dzieliło ich może ze dwadzieścia kroków, gdy po przeciwniej stronie krużganka pojawiły się postacie. Zagrzmiały echem krzyki. I zaświszczały strzały.
— Kryj się! - krzyknął wiedźmin.
Strzały leciały prawdziwym gradem. Furczały lotki, groty krzesały iskry z posadzki, obtłukiwały sztukaterię ze ścian, zasypując ich drobnym pyłem.
— Padnij! Za balustradę!
Padli, kryjąc się, jak kto mógł, za spiralnymi słupkami rzeźbionymi w listki. Ale całkiem na sucho im nie uszło. Wiedźmin usłyszał, jak Angouleme wrzasnęła, zobaczył, jak chwyta się za ramię, za momentalnie przesiąkający krwią rękaw.
— Angouleme!
— Nic! Przeszło przez miękkie! — odkrzyknęła dziewczyna lekko tylko drżącym głosem, potwierdzając to, co wiedział. Gdyby grot rozkawałkował kość, Angouleme zemdlałaby od szoku.
Łucznicy z galerii strzelali bez przerwy, wołali, przyzywając posiłki. Kilku odbiegło w bok, by razić przygwożdżonych z ostrzejszego kąta. Geralt zaklął, ocenił odległość dzielącą ich od arkady. Nie wyglądało to najlepiej. Ale zostać tu, gdzie byli, oznaczało śmierć.
— Skaczemy! — krzyknął. - Uwaga! Cahir, pomóż Angouleme!
— Rozwalą nas!
— Skaczemy! Musimy!
— Nie! — krzyknęła Milva, wstając z łukiem w garści.
Wyprostowała się, stanęła w strzeleckiej pozie, istny posąg, marmurowa amazonka z łukiem. Strzelcy na galerii wrzasnęli.
Milva spuściła głowę.
Jeden z łuczników poleciał w tył, łomotnął plecami o ścianę, na ścianie wykwitł krwawy rozbryzg przywodzący na myśl wielką ośmiornicę. Z galerii rozbrzmiał krzyk, ryk gniewu, złości i zgrozy.
— Na Wielkie Słońce… — jęknął Cahir. Geralt ścisnął mu ramię.
— Skaczemy! Pomóż Angouleme!
Strzelcy z galerii skierowali cały ostrzał na Milvę. Łuczniczka nie drgnęła nawet, choć dookoła niej kurzyło się od tynku, leciały odpryski marmuru i drzazgi z roztrzaskujących się brzechw. Spokojnie spuściła cięciwę. Znowu wrzask, drugi strzelec runął jak szmaciana kukła, obryzgując kompanów krwią i mózgiem.
— Teraz! — krzyknął Geralt, widząc, jak strażnicy pierzchają z galerii, jak padają na posadzkę, kryjąc się przed niechybnymi grotami. Strzelało jeszcze tylko trzech najodważniejszych.
Grot łomotnął w filar, zasypując Milvę pudrem tynku. Łuczniczka dmuchnęła w opadające na twarz włosy, napięła łuk.
— Milva! — Geralt, Angouleme i Cahir dopadli arkady. - Zostaw! Uciekaj!
— Jeszcze raziczek — powiedziała łuczniczka z lotką strzały w kąciku ust.
Szczęknęła cięciwa. Jeden z tych trzech odważnych zawył, przechylił się przez balustradę i runął w dół, na płyty dziedzińca. Pozostałych na ten widok natychmiast opuściła odwaga. Padli na posadzkę i wtulili się w nią. Ci, którzy nadbiegli, nie kwapili się wyjść na galerię i wystawić Milvie na strzał.
Z jednym wyjątkiem.
Milva oceniła go od razu. Niewysoki, szczupły, śniady. Z wytartym do połysku ochraniaczem na lewym przedramieniu, z łuczniczą rękawicą na prawej dłoni. Widziała, jak podrzuca kształtny kompozytowy łuk z wyprofilowanym, rzeźbionym majdanem, jak płynnie go napina. Widziała, jak napięta na pełny naciąg cięciwa przekreśla jego śniadą twarz, widziała, jak czerwonopióra lotka dotyka jego policzka. Widziała, że mierzy dobrze.