Król Foltest, opanowując tańczącego konia, siwka w ozdobionym liliami rzędzie, odwrócił ku konetablowi swój piękny, godny bicia na monetach profil.
— Tedy trzeba nam przyjąć ich godnie. Mości konetablu! Panowie oficerowie!
— Śmierć Czarny,! - wrzasnęli jednym głosem kondotier Adam «Adieu» Pangratt i hrabia de Ruyter. Konetabl popatrzył na nich, potem wyprostował się i nabrał tchu w płuca.
— Do chorągwi!!!
Z oddali głucho grzmiały nilfgaardzkie litwary i bębny, buczały krzywuły, olifanty i surmy. Ziemia, uderzona tysiącami kopyt, drgnęła.
*****
— To już — odezwał się Andy Biberveldt, niziołek, starszy taboru, odgarniając włosy z małego, szpiczasto zakończonego ucha. - Lada chwila…
Tara Hildebrandt, Didi «Chmielarz» Hofmeier i pozostali zgromadzeni wokół wozacy pokiwali głowami. Oni też słyszeli głuchy, jednostajny łomot kopyt dobiegający zza wzgórza i lasu. Wyczuwali drżenie ziemi.
Ryk wzmógł się raptownie, skoczył o ton wyżej.
— Pierwsza salwa łuczników. - Andy Biberveldt miał doświadczenie, widział, a raczej słyszał, niejedną bitwę. - Będzie jeszcze jedna.
Miał rację.
— Teraz to już się zderzą!
Lepp… piej www… wejdźmy ppp… pod wozy — zaproponował William Hardbottom, zwany Momotkiem, kręcąc się niespokojnie. - Mmmm… mówię wam…
Biberveldt i pozostałe niziołki spojrzały na niego z politowaniem. Pod wozy? Po co? Od miejsca bitwy dzieliło ich blisko ćwierć mili. A gdyby nawet zagon jaki wpadł tu, na tyły, na tabory, zbawi to kogo siedzenie pod wozem?
Ryk i łomot narastały.
— Już — ocenił Andy Biberveldt. I znowu miał rację.
Z odległości ćwierć mili, zza wzgórza i lasu, przez ryk i nagły huk walącego o żelazo żelaza, dobiegł taborytów wyraźny, makabryczny, podnoszący włosy na głowie dźwięk.
Kwik. Straszliwy, rozpaczliwy, dziki kwik i wizg kaleczonych zwierząt.
— Kawaleria… — Biberveldt oblizał wargi. - Kawaleria nadziała się na piki…
— Tyy… tylko — wydukał pobladły Momotek — nie wiem co im kkk… konie zawiniły, sss… kkk… kurwysynom.
*****
Jarre wymazał gąbką nie wiedzieć które już z rzędu napisane zdanie. Przymknął oczy, przypominając sobie tamten dzień. Moment, w którym zderzyły się obie armie. W którym oba wojska, jak zawzięte brytany, skoczyły sobie do gardeł, zwarły w śmiertelnym uścisku.
Szukał słów, którymi można by było to opisać.
Na próżno.
*****
Klin jazdy z impetem wbił się w czworobok. Niczym gigantyczny puginał w sztychu dywizja «Alba» skruszyła wszystko, co broniło dostępu do żywego ciała temerskiej piechoty — piki, oszczepy, halabardy, włócznie, pawęże i tarcze. Niczym puginał dywizja «Alba» wbiła się w żywe ciało i toczyła krew. Krew, w której teraz taplały się i ślizgały konie. Ale ostrze puginału, choć wbite głęboko, nie dosięgło serca ani żadnego z żywotnych organów. Klin dywizji «Alba», miast rozgnieść i rozczłonkować temerski czworobok, wbił się i utknął. Uwiązł w elastycznej i gęstej jak smoła hurmie pieszego ludu.
Początkowo nie wyglądało to groźnie. Czoło i boki klina stanowiły elitarne ciężkozbrojne roty, od tarcz i blach pancerzy klingi i żeleźca lancknechtów odskakiwały jak młoty od kowadeł, nie było się też jak dobrać do oladrowanych wierzchowców. I choć co i rusz któryś z pancernych walił się jednak z konia lub razem z koniem, to miecze, topory, czekany i morgensterny kawalerzystów kładły napierających piechocińców prawdziwym pokotem. Uwięźnięty w ciżbie klin drgnął i zaczął wbijać się głębiej.
— "Albaaa"! — Młodszy lejtnant Devin aep Meara usłyszał krzyk obersztera Eggebrachta, wybijający się ponad szczęk, ryk, wycie i rżenie. - Naprzód, «Alba»! Niech żyje cesarz!
Ruszyli, rąbiąc, tłukąc i tnąc. Spod kopyt kwiczących i wierzgających koni słychać było plusk, chrup, zgrzyt i trzask.
— «Aaalbaaa»!
Klin utknął znowu. Lancknechci, choć przerzedzeni i skrwawieni, nie ustąpili, naparli, ścisnęli jazdę jak cęgami. Aż zatrzeszczało. Pod ciosami halabard, berdyszów i bojowych cepów załamali się i pękli pancerni pierwszej linii. Dźgani partyzanami i spisami, ściągani z siodeł hakami gizarm i rohatyn, bezlitośnie tłuczeni żelaznymi kiścieniami i maczugami kawalerzyści dywizji «Alba» zaczęli umierać. Wbity w czworobok piechoty klin, jeszcze niedawno groźne, kaleczące żelazo w żywym organizmie, teraz był jak sopel lodu w wielkiej chłopskiej pięści.
— Tameriaaaa! Za króla, chłopy! Bij Czarnych!
Ale lancknechtom też nie przychodziło łatwo. «Alba» nie dawała się rozerwać, miecze i topory wznosiły się i spadały, rąbały i cięły, za każdego zwalonego z kulbaki jeźdźca piechota płaciła srogą cenę krwi.
Oberszter Eggebracht, pchnięty w szczelinę pancerza cienkim jak szydło ostrzem spisy, zakrzyczał, zakołysał się w kulbace. Nim zdołano dać mu pomoc, straszliwy cios bojowego cepa zmiótł go na ziemię. Piechota zakłębiła się nad nim.
Sztandar z czarnym alerionem ze złotym perisonium na piersi zachwiał się i upadł. Pancerni, wśród nich i młodszy lejtnant Devlin aep Meara, rzucili się w tamtą stronę, rąbiąc, siekąc, tratując, wrzeszcząc.
Chciałbym wiedzieć, pomyślał Devlin aep Meara, wyrywając miecz z rozłupanego kapalina i czaszki temerskiego lancknechta. Chciałbym wiedzieć, pomyślał, szerokim uderzeniem odbijając godzące w niego zębate żeleźce gizarmy.
Chciałbym wiedzieć, po co to wszystko. Dlaczego to wszystko. I przez kogo to wszystko.
*****
— Eee… I wtedy zebrał się konwent wielkich mistrzyń… Naszych Czcigodnych Matek… E… Których pamięć zawsze żywa będzie wśród nas… Albowiem… Eee… wielkie mistrzynie z Pierwszej Loży… uradziły… Eee… Uradziły…
— Adeptko Abonde. Jesteś nie przygotowana. Ocena niedostateczna. Siadaj.
— Ale ja się uczyłam, naprawdę…
— Siadaj.
— Po licho mamy się uczyć o tych starociach — zamruczała Abonde, siadając. - Kogo to dziś obchodzi… I jaki z tego pożytek…
— Cisza! Adeptka Nimue!
— Obecna, pani mistrzyni.
— To widzę. Czy znasz odpowiedź na pytanie? Jeśli nie znasz, siadaj i nie trwoń mojego czasu.
— Umiem.
— Słucham.
— Więc uczą nas kroniki, że konwent mistrzyń zebrał się na zamku Łysa Góra, by uradzić, jakim sposobem zakończyć szkodliwą wojnę, jaką wiedli ze sobą cesarz Południa i władcy Północy. Czcigodna Matka Assire, święta męczenniczka, rzekła, że władcy nie ustaną wojować, póki się porządnie nie wykrwawią. A Czcigodna Matka Filippa, święta męczenniczka, odpowiedziała: "Dajmy im więc wielką i krwawą, straszną i okrutną bitwę. Doprowadźmy do takiej bitwy. Niech armie cesarza i wojska królów spłyną w tej bitwie krwią, a wtedy my, Wielka Loża, zmusimy ich do zawarcia pokoju". I tak się właśnie stało. Czcigodne Matki sprawiły, że doszło do bitwy pod Brenną. A władcy zostali zmuszeni do zawarcia pokoju cintryjskiego.
— Bardzo dobrze adeptko Nimue. Postawiłabym ci ocenę celującą… Gdyby nie owo "więc" na początku wypowiedzi. Nie zaczyna się zdania od "więc". Siadaj. A teraz o pokoju cintryjskim opowie nam…
Zadzwonił dzwonek na przerwę. Ale adeptki nie zareagowały natychmiastowym wrzaskiem i łomotem pulpitów. Zachowały ciszę i godny, dystyngowany spokój. Nie były już smarkulami z freblówki. Były trzecią klasą! Miały po czternaście lat!
A to zobowiązywało.
*****
— No, tutaj wiele do dodania nie ma — Rusty ocenił stan pierwszego rannego, właśnie kalającego krwią niepokalaną biel stołu. - Kość udowa rozkruszona… Tętnica ocalała, inaczej donieśliby trupa. Wygląda na cios toporem, przy czym twarde skrzydło siodła podziałało jak drwalski pieniek. Proszę popatrzeć…
Shani i Iola schyliły się. Rusty zatarł ręce.
— Jak rzekłem, tutaj nic dodać. Można wyłącznie ująć. Do roboty. Iola! Opaska, mocno. Shani, nóż. Nie ten. Obustronnie tnący. Amputacyjny.
Ranny nie spuszczał rozbieganego wzroku z ich rąk, śledził poczynania oczami przerażonego, schwytanego w sidła zwierzęcia.
— Nieco magii, Marti, jeśli można prosić — skinął niziołek, pochylając się nad pacjentem się nad pacjentem tak, by zająć mu całe pole widzenia.
— Będę amputował synku.
— Nieeeee! — rozdarł się ranny, miotając głową, usiłując umknąć przed dłońmi Marti Sodergren. - Nie chcęęę!
— Jeśli amputuję, umrzesz.
— Wolę umrzeć… - ranny mówił coraz wolniej pod wpływem magii uzdrowicielki. - Wolę umrzeć, niż być kaleką… Dajcie mi umrzeć… Błagam… Dajcie mi umrzeć!
— Nie mogę — Rusty podniósł nóż, spojrzał na klingę, na wciąż błyszczącą, niepokalaną stal. - Nie mogę pozwolić ci umrzeć. Tak się bowiem składa, że jestem lekarzem.
Zdecydowanie wbił ostrze i ciął głęboko. Ranny zawył. Jak na człowieka, nieludzko.
*****
Goniec wrył konia ostro, że aż prysnęła spod kopyt darń. Dwaj adiutanci uczepili się uzdy, osadzili spienionego rumaka. Goniec zeskoczył z siodła.
— Do kogo? — krzyknął Jan Natalis. - Od kogo przybywasz?
— Od pana de Ruytera… — wykrztusił goniec. - Zatrzymaliśmy Czarnych… Ale są duże straty… Pan de Ruyter prosi o wsparcie…
— Nie ma wsparcia — odrzekł po chwili milczenia konetabl. - Musicie wytrzymać. Musicie!
*****
— A tu — wskazał Rusty z miną kolekcjonera demonstrującego swą kolekcję — niech panie spojrzą, piękny skutek cięcia w brzuch… Ktoś nieco nas wyręczył, wcześniej dokonując na nieszczęśniku amatorskiej laparotomii… Dobrze, że niesiono go troskliwie, nie pogubiono ważniejszych organów… To znaczy, domniemywam, że nie pogubiono. Jak z tym jest, Shani, według ciebie? Czemu taka mina, dziewczyno? Do tej pory znałaś mężczyzn wyłącznie z zewnątrz?
— Uszkodzone są jelita, panie Rusty…
— Diagnoza tyleż trafna, co oczywista! Tu nawet patrzeć nie trzeba, wystarczy powąchać. Chusta, Iola. Marti, wciąż za dużo krwi, bądź uprzejma, udziel nam jeszcze trochę twej bezcennej magii. Shani, zacisk. Załóż klemę naczyniową, przecież widzisz, że się leje. Iola, nóż.