A nawet u najśmielszych mocniej serca zaczęły bić pod pancerzami, bić niczym młoty, bo jawnym się stało, że ciężka i krwawa zaraz tu zacznie się potrzeba i że niejeden z tych, co tu w ordynku stoją, zachodu słońca nie zobaczy.
Jarre, podtrzymując zsuwające się z nosa okulary, jeszcze raz przeczytał cały fragment tekstu, westchnął, potarł łysinę, po czym ujął gąbkę, odcisnął ją nieco i wymazał ostatnie zdanie.
Wiatr szumiał w liściach lipy, brzęczały pszczoły. Dzieci, jak to dzieci, usiłowały przekrzyczeć się nawzajem.
O stopę starca oparła się poturlana po murawie piłka. Nim zdążył się schylić, niezgrabny i niezręczny, któreś z jego wnucząt przemknęło obok jak małe wilczątko, porywając piłkę w pełnym biegu. Potrącony stół zakołysał się, Jarre prawą ręką ocalił przed przewróceniem kałamarz, kikutem lewej przytrzymał arkusze papieru.
Pszczoły brzęczały, ciężkie od żółtych kuleczek akacjowego pyłku.
Jarre wznowił pisanie.
Poranek był chmurny, ale słońce przebijało przez obłoki i swą wysokością jawnie o mijających godzinach przypominało. Zerwał się wiatr, zafurkotały i zakłopotały proporce niby stada ptaków, co do lotu się podrywają. A Nilfgaard jak stał, tak stał, aż się wszyscy dziwować poczęli, czemuż to marszałek Menno Coehoorn nie daje swoim rozkazu wystąpić…
*****
— Kiedy? — Menno Coehoorn podniósł głowę znad map, obrzucił dowódców wzrokiem. - Kiedy, pytacie, rozkażę poczynać?
Nikt się nie odezwał. Menno szybkim spojrzeniem zlustrował swych dowódców. Najbardziej spiętymi i zdenerwowanymi wydawali się ci, którzy mieli zostać w odwodzie — Elan Trahe, dowódca Siódmej Daerlańskiej i Kees van Lo z brygady «Nauzicaa». Wyraźnie denerwował się też Ouder de Wyngalt, aide-de-camp marszałka, który na czynny udział w boju miał najmniej szans.
Ci, którzy mieli uderzać pierwsi, wyglądali na spokojnych, ba, znudzonych nawet. Markus Braibant ziewał. Generał lejtnant Rhetz de Mellis-Stoke dłubał małym palcem w uchu i co rusz oglądał palec, jakby naprawdę spodziewał się znaleźć na nim coś wartego uwagi. Oberszter Ramon Tyrconnel, młody dowódca dywizji "Ard Feainn", pogwizdywał cicho, utkwiwszy wzrok w sobie tylko wiadomym punkcie horyzontu. Oberszter Liam aep Muir Moss z dywizji «Deithwen» wertował swój nieodłączny tomik poezji. Tibor Eggebracht z ciężkiej kopijniczej dywizji «Alba» drapał się w kark końcem szpicruty.
— Atak rozpoczniemy — powiedział Coehoorn — gdy tylko wrócą patrole. Niepokoją mnie te wzgórza na północy, panowie oficerowie. Nim uderzymy, muszę wiedzieć, co tam jest za tymi wzgórzami.
*****
Lamarr Flaut bał się. Bał się potwornie, strach pełzał mu po kiszkach, zdawało mu się, że ma w wątpiach co najmniej dwanaście oślizłych, pokrytych śmierdzącym śluzem węgorzy, zawzięcie poszukujących otworu, przez który mogłyby wydostać się na swobodę. Godzinę temu, gdy patrol odebrał rozkazy i wyruszył, Flaut w cichości ducha liczył na to, że chłód poranka przepędzi trwogę, że lęk zdusi rutyna, wyćwiczony rytuał, twardy i surowy ceremoniał służby. Zawiódł się. Teraz, po upływie godziny i po przebyciu jakichś pięciu mil, daleko, groźnie daleko od swoich, głęboko, niebezpiecznie głęboko na terytorium wroga, blisko, śmiertelnie blisko nieznanego niebezpieczeństwa, strach dopiero pokazywał, co potrafi.
Zatrzymali się na skraju jodłowego lasu, przezornie nie wysuwając się zza porastających skraj wielkich jałowców. Przed nimi, za pasem niskich choinek, rozciągała się szeroka kotlina. Mgła snuła się po wierzchołkach traw.
— Nikogo — ocenił Flaut. - Ni żywego ducha. Wracamy. Jesteśmy już trochę za daleko.
Wachmistrz spojrzał na niego z ukosa. Daleko? Ujechaliśmy ledwo milę. Wlokąc się zresztą niby kulawe żółwie.
— Wartałoby — powiedział — zajrzeć jeszcze za tamto wzgórze, panie lejtnant. Stamtąd, widzi mi się, lepszy będzie prospekt. Daleko, na obie doliny. Jeśli kto tamtędy ciągnie, nie możem go nie dostrzec. Jak więc? Skoczymy, panie? To wszystkiego parę staj.
Parę staj, pomyślał Flaut. W otwartym terenie, widoczni jak na patelni. Węgorze wiły się, gwałtownie szukały wyjścia z jego trzewii. Przynajmniej jeden, Flaut czuł to wyraźnie, był na dobrej drodze.
Słyszałem brzęk strzemienia. Parsknięcie konia. Tam, wśród soczystej zieleni młodych sosenek na piaszczystym stoku. Coś się tam poruszyło? Sylwetka?
Otaczają nas?
Szła po obozie plotka, że kilka dni temu kondotierzy z Wolnej Kompanii, zniósłwszy w zasadzce podjazd brygady «Vrihedd», wzięli żywcem jednego elfa. Mówiono, że wykastrowali go, wyrwali mu język, obcięli wszystkie palce u rąk… A na koniec wyłupili oczy. Teraz, szydzili, na żaden sposób nie zabawisz się już z twoją elfią gamratką. I nawet nie będziesz mógł sobie popatrzeć, ja będzie się zabawiała z innymi.
— No, panie? — chrząknął wachmistrz. - Skoczymy na wzgórze?
Lamarr Flaut przełknął ślinę.
— Nie — powiedział. - Nie możemy mitrężyć. Stwierdziliśmy: tutaj nieprzyjaciela nie ma. Musimy zdać z tego raport dowództwu. Zawracamy!
*****
Menno Coehoorn wysłuchał meldunku, uniósł głowę znad map.
— Do chorągwi — rozkazał krótko. - Panie Braibant, panie Mellis-Stoke. Uderzać!
— Niech żyje cesarz! — wrzasnęli Tyrconnel i Eggebracht. Menno popatrzył na nich dziwnie.
— Do chorągwi — powtórzył. - Niech Wielkie Słońce opromieni waszą chwałę.
*****
Milo Vanderbreck, niziołek, chirurg polowy, znany jako Rusty, chciwie wciągnął w nozdrza przejmującą mieszankę zapachów jodyny, amoniaku, alkoholu, eteru i eliksirów magicznych widzącą pod płachtą namiotu. Chciał nasycić się tą wonią teraz, gdy była jeszcze zdrowa, czysta, dziewiczo nie skażona i klinicznie sterylna. Wiedział, że długo taką nie pozostanie.
Spojrzał na stół operacyjny, również dziewiczo biały, i na instrumentarium, na dziesiątki narzędzi budzących respekt i ufność chłodnym i groźnym dostojeństwem zimnej stali, niepokalaną czystością metalicznego połysku, porządkiem i estetyką ułożenia.
Przy instrumentarium krzątał się jego personel — trzy kobiety. Tfu, poprawił się w myśli Rusty. Jedna kobieta i dwie dziewczyny. Tfu. Jedna stara, choć piękna i młodo wyglądająca baba. I dwoje dzieci.
Magiczka i uzdrowicielka, zwąca się Marti Sodergren. I ochotniczki. Shani, studentka z Oxenfurtu. Iola, kapłanka ze świątyni Melitele w Ellander.
Marti Sodergren znam, pomyślał Rusty, pracowałem już z tą pięknością nie raz. Trochę nimfomanka, ma też skłonności do histerii, ale to nic, tak długo, jak długo działa jej magia. Czary anestezyjne, dezynfekujące i tamujące krwawienie.
Iola. Kapłanka czy raczej adeptka. Dziewczyna o urodzie zgrzebnej i pospolitej jak lniane płótno, o dużych, mocnych wieśniaczych dłoniach. Świątynia zapobiegła, by dłonie te skaziło brzydkie klejmo ciężkiej i brudnej harówki na roli. Ale nie zdołała zamaskować ich rodowodu.
Nie, pomyślał Rusty, o nią w zasadzie się nie boję. Te ręce chłopki to są pewne ręce, ręce godne zaufania. Poza tym dziewczyny ze świątyń rzadko zawodzą, w momentach rozpaczy nie pękają, lecz szukają oparcia w ich religii, w tej ich mistycznej wierze. Interesujące: to pomaga.
Spojrzał na rudowłosą Shani, zręcznie nawlekającą nicią chirurgiczną oczka zakrzywionych igieł.
Shani. Dziecko cuchnących miejskich zaułków, które trafiło na oxenfurcki uniwerek dzięki własnej żądzy wiedzy i dzięki niewyobrażalnym wyrzeczeniom opłacających czesne rodziców. Żaczek. Frant. Wesoły urwis. Co umie? Nawlekać igły? Nakładać opaski uciskowe? Trzymać haki? Ha, pytanie brzmi: kiedy rudowłosa studenteczka zemdleje, puści haki i runie nosem w otwarty brzuch operowanego?
Ludzie są tacy mało odporni, pomyślał. Prosiłem, by dali mi elfkę. Albo kogoś z mojej własnej rasy. Ale nie. Nie mają zaufania.
Do mnie zresztą też nie.
Jestem niziołek. Nieludź.
Obcy.
— Shani!
— Słucham, panie Vanderbreck?
— Rusty. Znaczy się, dla ciebie "panie Rusty". Co to jest, Shani? I do czego służy?
— Egzaminujecie mnie, panie Rusty?
— Odpowiedz, dziewczyno!
— To jest raspator! Do ściągania okostnej przy amputacji! By okostna nie spękała pod zębami piły, by mieć czyste i gładkie odpiłowanie! Zadowoleniście? Zdałam?
— Ciszej, dziewczyno, ciszej.
Przeczesał palcami włosy.
Ciekawe, pomyślał. Jest nas tu czwórka lekarzy. I każde rude! Fatum czy jak?
— Pozwólcie — skinął — przed namiot, dziewczyny.
Usłuchały, choć wszystkie trzy prychnęły pod nosem. Każda na swój sposób.
Przed namiotem siedziała gromadka sanitariuszy, ciesząc się ostatnimi minutami słodkiego nieróbstwa. Rusty obrzucił ich surowym spojrzeniem, poniuchał, czy aby już nie nachlani.
Kowal, wielkie chłopisko, krzątał się przy swym przypominającym ławę tortur stole, porządkował narzędzia służące do wyłuskiwania rannych z pancerzy, kolczug i pogiętych przyłbic.
— Tam — zaczął Rusty bez wstępów, wskazując pole — za moment zacznie się rzeź. A za moment plus moment zjawią się pierwsi ranni. Wszyscy wiedzą, co mają robić, każdy zna swoje obowiązki i swoje miejsce. Jaśli każdy będzie przestrzegał, czego powinien przestrzegać, nic nie może pójść źle. Jasne?
Żadna z «dziewczyn» nie skomentowała.
— Tam — podjął Rusty — wskazując ponownie — jakieś sto tysięcy ludzi zacznie za chwilę kaleczyć się wzajemnie. Za bardzo wyszukane sposoby. Nas, wliczając dwa pozostałe szpitale, jest dwanaścioro lekarzy. Za nic w świecie nie zdołamy pomóc wszystkim potrzebującym. Nawet znikomemu procentowi potrzebujących. Nikt nawet tego nie oczekuje.
— Ale my będziemy leczyć. Bo to jest, przepraszam za banał, racja naszego istnienia. Pomagać potrzebującym. Pomożemy więc banalnie tylu, ilu zdołamy pomóc.
Znowu nikt nie skomentował. Rusty odwrócił się.
— Nie damy rady zrobić więcej, niż będziemy w stanie — powiedział ciszej i cieplej. - Ale postaramy się wszyscy, żeby nie było dużo mniej.
*****
— Ruszyli — stwierdził konetabl Jan Natalis i wytarł spotniałą dłoń o biodro. - Wasza Królewska Mość, Nilfgaard ruszył. Idą na nas!