Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Kto zwycięża? — zapytał nagle całkiem przytomnie, choć nieco bełkotliwie operowany, przewracając wybałuszonymi oczami. - Powiedzcie… kto… zwycięża?

— Synku — Rusty schylił się nad otwartą, krwawą i pulsującą jamą brzucha. - To naprawdę ostatnia rzecz, o którą martwiłbym się, będąc na twoim miejscu.

*****

…wszczął się wówczas na skrzydle lewym i w środku linii bój okrutny i krwawy, ale tu, choć wielkie były Nilfgaardu zaciekłość i impet, rozbiła się ich szarża na królewskim wojsku tak, jak morska fala na skale się rozbija. Wyborowy bowiem stał tutaj żołnierz, walne mariborskie, wyzimskie i tretogorskie pancerne chorągwie, a także zawzięty lancknecht, zawodowy jurgieltnik, którego konnicą nie nastraszysz.

I tak tam wojowano, iście jako morze ze skałą lądu, taki trwał bój, w którym nie zgadniesz, kto górę bierze, bo choć fale w skałę bezustannie biją, nie słabną, a ustąpią jeno po to, by znów uderzyć, to skała przecie stoi, jak stała, wciąż ją wśród fal burzliwych widać.

Inaczej złożyła się sprawa na królewskiego wojska skrzydle prawym.

Niczym stary krogulec, który wie, gdzie spaść i na śmierć dziobnąć, tak i marszałek polny Menno Coehoorn wiedział, gdzie cios zadać. Zwarłwszy w kułak żelazny swe wyborowe dywizje, kopijniczą «Deithwen» i pancerną "Ard Feainn", uderzył w styk linii powyżej Złotego Stawu, tam, gdzie stały chorągwie z Brugge. Choć Bruggeńczycy bohatersko stawali, okazali się słabiej zbrojni, tako pancerzem, jako i duchem. Nie zdzierżyli nilfgaardzkiego naporu. W skok poszły tam w sukurs dwie banderie Wolnej Kompanii pod starym kondotierem Adamem Pandrattem i Nilfgaard zatrzymały, srogą dając płatę krwi. Ale stojącym na prawej flance krasnoludom z Ochotniczego Hufu zajrzała w oczy straszna groźba okrążenia, a całemu królewskiemu wojsku rozerwanie szyku groziło.

Jarre zanurzył pióro w kałamarzu. Wnuczęta w głębi sadu krzyczały, ich śmiech dzwonił jak szklane dzwoneczki.

Dostrzegł jednak grożące niebezpieczeństwo baczny niczym żuraw Jan Natalis, w mig zrozumiał, co się święci. I nie mieszkając gońca pchnął do krasnoludów z rozkazem do pułkownika Elsa…

*****

W całej swej siedemnastoletniej naiwności kornet Aubry mniemał, że dotarcie na prawe skrzydło, przekazanie rozkazu i powrót na wzgórze najmie mu najwyżej dziesięć minut. Absolutnie nie więcej! Nie na Chiquicie, klaczy zgrabnej i rączej niby łania.

Jeszcze zanim dotarł nad Złoty Staw, kornet uświadomił sobie dwie rzeczy: to, że nie wiadomo, kiedy dotrze na prawe skrzydło i nie wiadomo, kiedy uda mu się wrócić. I to, że rączość Chiquity bardzo, ale to bardzo mu się przyda.

Na polu na wschód od Złotego Stawu wrzał bój, Czarni siekli się z bruggeńską jazdą ochraniającą szyk piechoty. Na oczach korneta z bitewnego kłębowiska sypnęły się nagle niby iskry, niby szkiełka witraża, sylwetki w zielonych, żółtych i czerwonych płaszczach, bezładnie czmychające ku rzeczce Chotli. Za nimi, jak czarna rzeka, rozlali się Nilfgaardczycy.

Aubry, wrył klacz, szarpnął wodze, gotów zawracać i uciekać, zejść z drogi uciekającym i ścigającym. Poczucie obowiązku wzięło górę. Kornet przylgnął do końskiej szyi i poszedł w karkołomny cwał.

Dookoła był wrzask i tętent, kalejdoskopowa migotanina sylwetek, błyski mieczów, szczęk, huk. Niektórzy przyparci do stawu Bruggeńczycy stawili rozpaczliwy opór, zbiwszy się w kupę wokół chorągwi z kotwicowym krzyżem. Na polu Czarni wyrzynali rozproszoną, pozbawioną wsparcia piechotę.

Widok przesłonił mu czarny płaszcz ze znakiem srebrnego słońca.

— Evgyr, Nordling!

Aubry wrzasnął, podniecona wrzaskiem Chiquita dała iście jeleniego susa, ratując mu życie, wynosząc z zasięgu nilfgaardzkiego miecza. Nad głową nagle zawyły mu strzały i bełty, w oczach znowu zamigotały sylwetki.

Gdzie ja jestem? Gdzie swój? Gdzie wróg?

— Evgyr morv, Nordling!

Łomot, szczęk, rżenie koni, wrzask.

— Stój, gówniarzu! Nie tędy!

Głos kobiety. Kobieta na karym ogierze, w zbroi, z rozwianymi włosami, z twarzą pokrytą cętkami krwi. Obok pancerni jeźdźcy.

— Ktoś ty? — kobieta rozmazała krew pięścią, w której dzierżyła miecz.

— Kornet Aubry… Fligeladiutant konetabla Natalisa… Z rozkazami do półkowników Pangratta i Elsa…

— Nie masz szans dotrzeć tam, gdzie walczy Adieu. Pojedziemy do krasnoludów. Jestem Julia Abatemarco… W konie, cholera! Otaczają nas! Cwałem!

Nie zdążył zaprotestować. Bo i nie było sensu.

Po chwili wściekłego galopu z kurzu wyłoniła się masa piechoty, czworobok, oskorupiony jak żółw ścianą pawęży, jak poduszka do igieł najeżony żeleźcami. Nad czworobokiem powiewała wielka złota chorągiew ze skrzyżowanymi młotami, a obok niej sterczała tyczka z końskimi ogonami i ludzkimi czaszkami.

Czworobok, dopadając i odskakując jak psy szarpiące wywijającego kijem dziada, atakowali Nilfgaardczycy. Dywizja "Ard Feainn", dzięki wielkim słońcom na płaszczach niemożliwa do pomylenia z żadną inną.

— Bij, Wolna Kompania! — wrzasnęła kobieta, zakręciwszy mieczem młyńca. - Zaróbmy na żołd!

Jeźdźcy — a z nimi kornet Aubry — runęli na Nilfgaardczyków.

Starcie trwało tylko kilka chwil. Ale było straszne. Potem ściana pawęży rozwarła się przed nimi. Znaleźli się wewnątrz czworoboku, w ścisku, wśród krasnoludów w kolczugach, misiurkach i szpiczastych szłomach, wśród redańskiej piechoty, lekkiej jazdy bruggeńskiej i opancerzonych kondotierów.

Julia Abatemarco — Słodka Trzpiotka, kondotierka, Aubry teraz dopiero skojarzył — zaciągnęła go przed pękatego krasnoluda w szyszaku ozdobionym kraśną szkofią, niezgrabnie siedzącego na nilfgaardzkim oladrowanym koniu, w kopijniczym siodle o wielkich łękach, na które się wdrapał, by móc patrzeć ponad głowami piechocińców.

— Pułkownik Barclay Els?

Krasnolud kiwnął szkofią, z wyraźnym uznaniem zauważając krew, którą spryskani byli kornet i jego klacz. Aubry zaczerwienił się mimowolnie. To była krew Nilfgaardczyków, których kondotierzy rąbali tuż obok niego. On sam nie zdążył nawet wyciągnąć miecza.

— Kornet Aubry…

— Syn Anzelma Aubry'ego?

— Najmłodszy.

— Ha! Znam twego ojca! Co masz dla mnie od Natalisa i Foltesta, korneciku?

— W środku ugrupowania grozi wam przełamanie… Pan konetabl rozkazuje, by Hufiec Ochotniczy co rychlej zwinął skrzydło, wycofał się nad Złoty Staw i rzeczkę Chotlę… By wesprzeć…

Słowa zagłuszył ryk, szczęk i kwik koni. Aubry nagle uświadomił sobie, jak bezsensowne przywiózł rozkazy. Jak niewiele znaczą te rozkazy dla Barclaya Elsa, dla Julii Abatemarco, dla tego krasnoludzkiego czworoboku pod złotą chorągwią z młotami powiewającą nad czarnym morzem otaczającego ich, szturmującego ze wszech stron Nilfgaardu.

— Spóźniłem się… - zajęczał. - Przybyłem za późno…

Słodka Trzpiotka prychnęła. Barclay Els wyszczerzył zęby.

— Nie, korneciku — powiedział. - To Nilfgaard przybył za wcześnie.

*****

— Gratuluję paniom, i sobie, udanej resekcji jelit cienkiego, grubego, splenektomii, zszycia wątroby. Zwracam uwagę na czas, jaki zajęło nam usunięcie skutków tego, co naszemu pacjentowi zrobiono w bitwie w ciągu ułamka sekundy. Polecam to jako materiał do filozoficznych przemyśleń. Pacjenta zaszyje nam teraz panna Shani.

— Ale ja tego nigdy jeszcze nie robiłam, panie Rusty!

— Kiedyś trzeba zacząć. Czerwone z czerwonym, żółte z żółtym, białe z białym. Tak zszyj, a na pewno będzie dobrze.

*****

— Że niby jak? — potargał brodę Barclay Els. - Co ty gadasz, korneciku? Najmłodszy synu Anzelma Aubry'ego? Że niby my tutaj co, próżnujemy? Mu, kurważ jego mać, nie drgnęliśmy nawet pod naporem! Na krok nie ustąpiliśmy! Nie nasza wina, że ci z Brugge nie zdzierżyli!

— Ale rozkaz…

— W dupie mam rozkaz!

— Jeśli nie zapchamy luki — przekrzyczała rwetes Słodka Trzpiotka — Czarni złamią front! Złamią front! Otwórz mi szyk, Barclay! Uderzę! Przedrę się!

— Wyrżną was, nim dolecicie stawu! Zginiecie bez sensu!

— Co więc proponujesz?

Krasnolud zaklął, zerwał z głowy hełm, grzmotnął nim o ziemię. Oczy miał dzikie, przekrwione, straszne.

Chiquita, płoszona wrzaskami, pląsała pod kornetem, na ile pozwalał ścisk.

— Wołać mi tu Yarpena Zigrina i Dennisa Cranmera! Migiem!

Dwa krasnoludy przybywały z najzaciętszego boju, było to widoczne na pierwszy rzut oka. Oba były zbryzgane posoką. Stalowy naramiennik jednego nosił ślad cięcia, które aż postawiło krańce blach sztorcem. Drugi miał głowę owiązaną szmatą, przez którą sączyła się krew.

— Wszystko w porządku, Zigrin?

— Ciekawe — wydyszał krasnolud — dlaczego wszyscy o to pytają?

Barclay Elsodwrócił się, znalazł wzrokiem korneta i wpił w niego oczy.

— Więc jak, najmłodszy synu Anzelma? — charknął. - Król i konetabl rozkazują, byśmy tam to nich przyszli i wsparli ich? No, to otwieraj dobrze oczy, korneciku. Będzie na co patrzeć.

*****

— Cholera! — ryknął Rusty, odskakując do stołu i wymachując skalpelem. - Dlaczego? Psiakrew, dlaczego tak musi być?

Nikt mu nie odpowiedział. Marti Sodergren rozłożyła tylko ręce. Shani pochyliła głowę, Iola pociągnęła nosem.

Pacjent, który właśnie umarł, patrzył w górę, a oczy miał nieruchome i szkliste.

*****

— Bij, zabij! Na pohybel skurwysynom!

— A równo mi! — zaryczał Barclay Els. - Równy krok! Dzierż szyk! I kupą! Kupą!

Nie uwierzą mi, pomyślał kornet Aubry. Nigdy mi nie uwierzą, gdy będę o tym opowiadał. Ten czworobok walczy w pełnym okrążeniu… Otoczony ze wszystkich stron kawalerią, szarpany, sieczony, tłuczony i dźgany… I ten czworobok idzie. Idzie, równy, zwarty, pawęż przy pawęży. Idzie, depcząc i przestępując trupy, pcha przed sobą elitarną dywizję "Ard Feainn"… I idzie.

— Bij!

— Równy krok! Równy krok! — ryczał Barclay Els. - Dzierż szyk! Pieśń, kurważ mać, pieśń! Nasza pieśń! Naprzód, Mahakam!

Z kilku tysięcy krasnoludzkich gardeł wydarła się słynna mahakamska pieśń bojowa.

57
{"b":"87893","o":1}