— Z powodów, których legenda nie wyjaśnia. Lub wyjaśnia za pomocą mętnego i naiwnego moralietu.
— To prawda. Ale fakt pozostaje faktem. Faktem jest Białe Zimno. Cywilizacja półkuli północnej skazana jest na zagładę. Zniknie pod lodami rozrastającego się lodowca, pod wieczną zmarzliną i śniegiem. Nie ma jednak co panikować, bo trochę potrwa, zanim się to stanie.
Słońce zaszło zupełnie, z powierzchni jeziora zniknął oślepiający odblask. Teraz na wodzie położyła się smuga bardziej miękkiego, łagodniejszego światła. Nad wieżą Inis Vitre wzeszedł księżyc, jasny jak przerąbany na pół złoty talar.
— Jak długo? — spytała Condwiramurs. - Jak długo to, według ciebie, potrwa? To znaczy, ile mamy czasu?
— Sporo.
— Ile, Nimue?
— Jakieś trzy tysiące lat.
Na jeziorze, na łodzi, Król Rybak huknął wiosłem i zaklął. Condwiramurs westchnęła głośno.
— Trochę mnie uspokoiłaś — powiedziała po chwili. - Ale tylko trochę.
*****
Następne miejsce było jednym z paskudniejszych, które Ciri odwiedziła, z pewnością plasowało się w pierwszej dziesiątce i to w czołówce dziesiątki.
Był to port, kanał portowy, widziała łodzie i galery przy kejach i palach, widziała las masztów, widziała żagle, ciężko obwisłe w nieruchomym powietrzu. Dookoła pełzał i unosił się dym, kłęby śmierdzącego dymu.
Dym unosił się też zza krzywych ruder stojących nad kanałem. Słychać było stamtąd głośny, rwący się płacz dziecka.
Kelpie zaprychała, mocno targając łbem, cofnęła się, tłukąc kopytami o bruk. Ciri spojrzała w dół i spostrzegła nieżywe szczury. Leżały wszędzie. Martwe, poskręcane w męczarniach gryzonie z bladymi różowymi łapkami.
Coś tu jest nie tak, pomyślała, czując, jak ogarnia ją przerażenie. Coś tu jest nie tak. Uciekać stąd. Uciekać jak najprędzej.
Pod obwieszonymi sieciami i linami słupem siedział mężczyzna w rozchełastaniej koszuli, z głową przekrzywioną na ramię. Kilka kroków dalej leżał drugi. Nie wyglądali na śpiących. Nawet nie drgnęli, gdy podkowy Kelpie zastukały o kamienie tuż obok nich. Ciri schyliła głowę, przejeżdżając pod zwisającymi ze sznurów łachmanami wydzielającymi cierpki odór brudu.
Na drzwiach jednej z ruder widniał krzyż wymalowany wapnem lub białą farbą. Zza dachu smużył w niebo czarny dym. Dziecko wciąż płakało, ktoś krzyczał w oddali, ktoś bliższy kasłał i rzęził. Wył pies.
Ciri poczuła swędzenie dłoni. Spojrzała.
Rękę miała, niby kminkiem, upstrzoną czarnymi przecinkami pcheł.
Wrzasnęła na całe gardło. Trzęsąc się cała z przerażenia i wstrętu, zaczęła otrzepywać się i ogarniać, gwałtownie wymachując rękami. Spłoszona Kelpie runęła w galop, Ciri o mało nie spadła. Ściskając boki klaczy udami oburącz przeczesywała i czochrała włosy, otrząsała kurtkę i koszulę. Kelpie cwałem wpadła w zasnutą dymem uliczkę. Ciri krzyknęła ze zgrozy.
Jechała przez piekło, przez inferno, przez najkoszmarniejszy z koszmarów. Wśród domów oznaczonych białymi krzyżami. Wśród tlących się kup szmat. Wśród umarłych leżących pojedynczo i takich, którzy leżeli w stertach, jeden na drugim. I wśród żywych, obdartych, półnagich upiorów z zapadniętymi od bólu policzkami, czołgających się w gnoju, krzyczących w języku, którego nie rozumiała, wyciągających ku niej wychudłe, pokryte okropnymi, krwawymi krostami ramiona…
Uciekać! Uciekać stąd!
Nawet w czarnej nicości, w niebycie archipelagu miejsc Ciri jeszcze długo czuła w nozdrzach tamten dym i smród.
*****
Następne miejsce też było portem. Również była tu keja, był opalowany kanał, na kanale kagi, barkasy, szkuty, łodzie, a nad nimi las masztów. Ale ty, w tym miejscu, nad masztami wesoło pokrzykiwały mewy, a śmierdziało zwyczajnie i swojsko: mokrym drewnem, smołą, morską wodą, a także rybą we wszystkich trzech podstawowych wariantach: świeżą, nieświeżą i smażoną.
Na pokładzie kogi kłócili się dwaj mężczyźni, przekrzykując się podniesionymi głosami. Rozumiała, co mówią. Szło o ceny śledzi.
Nieopodal była tawerna, z jej otwartych drzwi buchał odór stęchlizny i piwa, słychać było głosy, brzęki, śmiechy. Ktoś ryczał plugawą piosenką, wciąż tę samą zwrotkę:
Luned, v'ard t'elaine arse
Aen a meath ail aen sparse!
Wiedziała, gdzie była. Zanim jeszcze przeczytała na rufie nazwę jednego z galeasów: "Evall Muire". I port macierzysty: Baccalá. Wiedziała, gdzie była.
W Nilfgaardzie.
Uciekła, zanim ktokolwiek zwrócił na nią baczniejszą uwagę.
Nim jednak zdołała zanurkować w nicość, pchła, ostatnia z tych, które ją oblazły w poprzednim miejscu, która przetrwała podróż w czasie i przestrzeni przyczajona w fałdzie kurtki, skoczyła długim pchlim skokiem na portową keję.
Jeszcze tego samego wieczora pchła zadomowiła się w wyliniałym futerku szczura, starego samca, weterana wielu szczurzych bitew, o czym świadczyło odgryzione przy samej czaszce ucho. Jeszcze tego samego wieczora pchła i szczur zaokrętowali się. A już następnego ranka wypłynęli w rejs. Na holku, starym, zaniedbanym i bardzo brudnym.
Holk nosił nazwę «Catriona». Nazwa ta miała przejść do historii. Ale wówczas jeszcze nie wiedział o tym nikt.
*****
Następne miejsce — choć naprawdę trudno było w to uwierzyć — zaskoczyło obrazem iście sielankowym. Nad spokojną, leniwą rzeką płynącą wśród schylonych nad wodą wierzb, olch i dębów, tuż obok mostu spinającego brzegi zgrabnym kamiennym łukiem, stała wśród malw kryta trzciną oberża porośnięta dzikim winem, bluszczem i pnącym groszkiem. Nad gankiem kołysał się szyld, były na nim złocone litery. Litery dla Ciri zupełnie obce. Ale na szyldzie widniał też całkiem udatny rysunek kota, założyła więc, że to oberża "Pod Czarnym Kotem".
Płynący od oberży zapach jadła po prostu zniewalał. Ciri nie zastanawiała się długo. Poprawiła miecz na plecach i weszła.
Wewnątrz było pusto, tylko przy jednym ze stolików siedziało trzech mężczyzn o wyglądzie wieśniaków. Nawet na nią nie spojrzeli. Ciri siadła w kącie, plecami do ściany.
Oberżystka, korpulentna kobieta w czyściutkim fartuchu i rogatym czepcu, podeszła i spytała o coś. Jej głos brzmiał brzękliwie, ale melodyjnie. Ciri pokazała palcem na otwarte usta, poklepała się po brzuchu, po czym obcięła jeden ze srebrnych guzów kurtki, położyła na stole. Widząc dziwne spojrzenie, już brała się do obcinania drugiego guza, ale kobieta powstrzymała ją gestem i sykliwym, choć mile dźwięczącym słowem.
Ekwiwalentem guza okazała się miska gęstej warzywnej polewki, gliniany garnek z fasolą i wędzonką, chleb i dzbanek rozcieńczonego wina. Przy pierwszej łyżce Ciri pomyślała, że chyba się rozpłacze. Ale opanowała się. Jadła powoli. Rozkoszowała się.
Oberżystka podeszła, zabrzęczała pytająco, przyłożyła policzek do złożonych dłoni. Czy zostanie na noc?
— Nie wiem — powiedziała Ciri. - Może. W każdym razie dziękuję za ofertę.
Kobieta uśmiechnęła się i odeszła do kuchni.
Ciri rozpięła pas, oparła się plecami o ścianę. Zastanawiała się, co dalej. Miejsce — w porównaniu zwłaszcza do kilku ostatnich — było sympatyczne, zachęcało do dłuższego pobytu. Wiedziała jednak, że zbytnia ufność może być niebezpieczna, a brak czujności zgubny.
Czarny kot, dokładnie taki jak na szyldzie zajazdu, zjawił się nie wiadomo skąd, otarł o jej łydkę, prężąc grzbiet. Pogłaskała go, kot lekko tryknął łebkiem jej dłoń, usiadł i zaczął wylizywać sobie futerko na piersi. Ciri patrzyła.
Widziała Jarre siedzącego przy ognisku w kręgu jakichś nieładnie wyglądających oberwańców. Wszyscy gryźli coś, co przypominało kawałki węgla drzewnego.
— Jarre?
— Tak trzeba — powiedział chłopiec, patrząc w płomienie ogniska. - Czytałem o tym w Historii wojen , dziele autorstwa marszałka Pelligrama. Tak trzeba, gdy ojczyzna w potrzebie.
— Co trzeba? Gryźć węgiel?
— Tak. Właśnie tak. Matka ojczyzna wzywa. A częściowo z pobudek osobistych.
— Ciri, nie śpij w siodle — mówi Yennefer. - Dojeżdżamy.
Na domach miasta, do którego dojeżdżają, na wszystkich drzwiach i wrotach widnieją wielkie krzyże namalowane białą farbą lub wapnem. Kłębi się gęsty i smrodliwy dym, dym ze stosów, na których pali się trupy. Yennefer zdaje się tego nie zauważać.
— Muszę się upiększyć.
Przed jej twarzą, nad uszami konia wisi lusterko. Grzebień tańczy w powietrzu, czesze czarne loki. Yennefer używa czarów, w ogóle nie używa rąk, bo…
Bo jej ręce są masą skrzepłej krwi.
— Mamusiu! Co oni ci zrobili?
— Wstań, dziewczyno — mówi Coën. - Opanuj ból, wstań i na grzebień! Inaczej złapiesz lęk. Chcesz do końca życia umierać ze strachu?
Jego żółte oczy świecą nieładnie. Ziewa. Jego kończyste zęby błyskają bielą. To wcale nie Coën. To kot. Czarny kot…
Długa na wiele mil kolumna wojska maszeruje, nad nią chwieje się i faluje las dzid i chorągwi. Jarre też maszeruje, na głowie ma okrągły hełm, na ramieniu pikę, tak długą, że musi ją trzymać kurczowo, oburącz, inaczej by go przeważyła. Warczą bębny, dudni i hurkoce wojacki śpiew. Nad kolumną kraczą wrony. Mnóstwo wron…
Brzeg jeziora, na plaży czapy z ubitej piany, wyrzucone zbutwiałe trzciny. Na jeziorze wyspa. Wieża. Zębaty blankami, zgrubiały naroślami machikułów stołp. Nad wieżą granatowiejące wieczorne niebo, błyszczy księżyc, jasny niby przerąbany na pół złoty talar. Na tarasie dwie siedzące w fotelach kobiety otulone w futra. Mężczyzna na łodzi…
Zwierciadło i gobelin.
Ciri podrywa głowę. Naprzeciw, za stołem siedzi Eredin Bréacc Glas.
— Nie możesz nie wiedzieć — mówi, szczerząc w uśmiechu swoje równe zęby — że tylko odwlekasz nieuniknione. Należysz do nas i dostaniemy cię.
— Akurat!
— Wrócisz do nas. Powędrujesz trochę po miejscach i czasach, potem trafisz na Spiralę, a na Spirali cię dostaniemy. Do twego świata i czasu nie wrócisz już nigdy. Zresztą, już za późno. Nie masz do kogo wracać. Ludzie, których znałaś, dawno już pomarli. Ich mogiły zarosły trawą i zapadły się. Ich imiona zostały zapomniane. Twoje imię również.