Pojechali wolno skrajem puszczy. Ciri wypatrywała czegoś, co mogło służyć za wskazówkę. Jednorożec pochrapywał, wysoko unosił głowę i róg, rozglądał się. Był niespokojny.
— Myślisz, Koniku — zapytała — że mogą nas ścigać?
Chrapnięcie, zrozumiałe i jednoznaczne nawet bez telepatii.
— Nie zdołaliśmy jeszcze uciec dostatecznie daleko?
Tego, co w odpowiedzi przekazał jej myślą, nie zrozumiała. Nie istniało daleko i blisko? Spirala? Jaka spirala?
Nie rozumiała, o co mu chodziło. Ale niepokój udzielił się i jej.
Upalne wrzosowiska nie były właściwym miejscem i właściwym czasem.
Połapali się w tym pod wieczór, kiedy upał zelżał, a na niebie nad lasem zamiast jednego księżyca wzeszły dwa. Jeden duży, a drugi mały.
*****
Następnym miejscem był brzeg morza, strome urwisko, z którego widzieli grzywacze rozbijające się na skałach o dziwacznych kształtach. Pachniał morski wiatr, wrzeszczały rybitwy, mewy śmieszki i petrele, białą i ruchliwą warstwą pokrywające występy urwiska.
Morze sięgało aż po horyzont wezbrany ciemnymi chmurami.
W dole, na kamienistej plaży, Ciri dostrzegła nagle częściowo zagrzebany w żwirze szkielet gigantycznej ryby o potwornie wielkim łbie. Zębiska, którymi najeżone były pobielałe szczęki, miały co najmniej po trzy piędzi długości, a do paszczy, wydawało się, można by wjechać na koniu i spokojnie, nie zawadzając głową o kręgosłup, przedefilować pod portalami żeber.
Ciri nie była pewna, czy w jej świecie i w jej czasie istniały takie ryby.
Pojechali skrajem urwiska, a mewy i albatrosy nie płoszyły się wcale, niechętnie ustępowały z drogi, ba, usiłowały dziobać i szczypać pęciny Kelpie i Ihuarraquaxa. Ciri z punku zrozumiała, że te ptaki nigdy nie widziały ani człowieka, ani konia. Ani jednorożca.
Ihuarraquax parsknął, trząsł głową i rogiem, był wyraźnie niespokojny. Okazało się, że słusznie. Coś zatrzeszczało, zupełnie jak darte płótno. Rybitwy poderwały się z wrzaskiem i trzepotem, na moment zakrywając wszystko białą chmurą. Powietrze nad urwiskiem zadrgało nagle, zamazało się jak zlane wodą szkło. I pękło jak szkło. A z pęknięcia wylała się ciemność, z ciemności zaś sypnęli się konni. Wokół ramion powiewały im płaszcze, których cynobrowo-amarantowo-karmazynowa barwa przywodziła na myśl łunę pożaru na niebie podświetlonym blaskiem zachodzącego słońca.
Dearg Ruadhri . Czerwoni Jeźdźcy.
Nim jeszcze przebrzmiał krzyk ptaków i alarmujące rżenie jednorożca, Ciri już obracała klacz i podrywała ją do galopu. Ale powietrze pękało i z drugiej strony, z pęknięcia, powiewając płaszczami jak skrzydłami, wypadali dalsi konni. Półkole obławy zamykało się, przyciskając ich do przepaści. Ciri krzyknęła, wyszarpując Jaskółkę z pochwy.
Jednorożec przyzwał ją ostrym sygnałem, który wbił się jej w mózg jak szpila. Tym razem zrozumiała natychmiast. Wskazywał jej drogę. Lukę w pierścieniu. Sam zaś stanął dęba, zarżał przeszywająco i runął na elfów z groźnie pochylonym rogiem.
— Koniku!
Ratuj się, Gwiazdooka! Nie pozwól się schwytać.
Przywarła do grzywy.
Dwóch elfów zagrodziło jej drogę. Mieli arkany, pętle na długich trzonkach. Próbowali zarzucić je na szyję Kelpie. Klacz zwinnie umknęła z głową, ani na sekundę nie zwalniając galopu. Ciri ucięła drugą pętlę jednym machnięciem miecza, krzykiem ponagliła Kelpie do szybszego biegu. Klacz szła jak burza.
Ale inni następowali im już na pięty, słyszała ich krzyki, łomotanie kopyt, łopot płaszczy. Co z Konikiem, pomyślała, co z nim zrobili?
Nie było czasu na medytacje. Jednorożec miał słuszność, nie mogła pozwolić, by schwytali ją znowu. Musiała dać nura w przestrzeń, ukryć się, zgubić w labiryncie miejsc i czasów. Skoncentrowała się, czując z przerażeniem, że w głowie ma tylko pustkę i dziwny, dzwoniący, szybko rosnący zgiełk.
Rzucając na mnie zaklęcia, pomyślała. Chcą mnie omamić czarami. Niedoczekanie! Czary mają zasięg. Nie pozwolę im zbliżyć się do mnie.
— Pędź, Kelpie!
Kara klacz wyciągnęła szyję i pomknęła jak wiatr. Ciri położyła się na jej szyi, by do minimum zmniejszyć opór powietrza.
Krzyki zza jej pleców, jeszcze przed chwilą głośnie i niebezpiecznie bliskie, ścichły, zagłuszane przez wrzask płoszonych ptaków. Potem zrobiły się zupełnie ciche. Dalekie.
Kelpie szła jak burza. Aż wył w uszach morski wiatr.
W dalekich okrzykach pogoni zadzwoniły nuty wściekłości. Zrozumieli, że nie dadzą rady. Że za nic nie dościgną tej karej klaczy, biegnącej bez śladu zmęczenia, lekko, miękko i elastyczne niczym gepard.
Ciri nie oglądała się. Ale wiedziała, że ścigali ją długo. Do momentu, gdy ich własne konie zaczęły chrapać i rzęzić, potykać się i do ziemi niemal spuszczać wyszczerzone i spienione pyski. Dopiero wówczas zrezygnowali, posyłając za nią już tylko przekleństwa i bezsilne groźby.
Kelpie szła jak wicher.
*****
Miejsce, do którego uciekła, było suche i wietrzne. Ostry, wyjący wiatr szybko suszył łzy na jej policzkach.
Była sama. Znowu sama. Sama jak palec.
Wędrowiec, wieczny tułacz, żeglarz zagubiony na bezkresnych morzach wśród archipelagu miejsc i czasów.
Żeglarz tracący nadzieję.
Wicher świstał i wył, toczył po spękanej ziemi kule zeschłych chwastów.
Wicher suszył łzy.
*****
We wnętrzu czaszki chłodna jasność, w uszach szum, jednostajny szum, jak z pokrętnego wnętrza morskiej konchy. Mrowienie w karku. Czarna i mięciutka nicość.
Nowe miejsce. Inne miejsce.
Archipelag miejsc.
*****
— Dziś — powiedziała Nimue, otulając się w futro — będzie dobra noc. Czuję to.
Condwiramurs nie skomentowała, choć podobne zapewnienie słyszała już ładnych kilka razy. Bo nie pierwszy wieczór siadały na tarasie, mając przed sobą płonące zachodem jezioro, a za sobą magiczne zwierciadło i magiczny gobelin.
Z jeziora, zwielokrotnione toczącym się po tafli echem, dobiegały ich klątwy Króla Rybaka. Król Rybak często zwykł był słowem żwawszym podkreślać swe niezadowolenie z rybackich niepowodzeń — nieudanych zacięć, podcięć, holów czy innych zaczepów. Tego wieczora, wnosząc z siły i repertuaru bluźnierstw, szło mu jednak wyjątkowo źle.
— Czas — powiedziała Nimue — nie ma początku ani końca. Czas jest jak wąż Urobos, który chwycił zębami własny ogon. W każdym momencie kryje się wieczność. A wieczność składa się z chwil, które ją tworzą. Wieczność to archipelag chwil. Da się wśród tego archipelagu żeglować, choć nawigacja jest bardzo trudna, a zbłądzić jest niebezpiecznie. Dobrze jest mieć latarnię morską, której światłem można się kierować. Dobrze jest móc wśród mgły usłyszeć wołanie…
Zamilkła na chwilę.
— Jak kończy się interesująca nas legenda? Zdaje się nam, tobie i mnie, że wiemy, jak ona się kończy. Ale wciąż Urobos trzyma zębami własny ogon. Tak, jak legenda się skończy, rozstrzyga się teraz. W tej chwili. Zakończenie legendy będzie zależało od tego, czy i kiedy zagubiony wśród archipelagu chwil żeglarz dostrzeże światło latarni. Usłyszy wołanie.
Z jeziora doleciała klątwa, plusk, łomot wioseł w dulkach.
— Dziś będzie dobra noc. Ostatnia przed przesileniem letnim. Księżyc maleje. Słońce z Trzeciego przechodzi w Czwarty Dom, w znak Kozłoryby. Najlepszy czas na dywinację… Najlepszy czas… Skoncentruj się, Condwiramurs.
Condwiramurs, jak wiele razy poprzednio, posłusznie się skoncentrowała, wychodząc pomału w stan bliski autotransu.
— Poszukaj jej — powieziała Nimue. - Ona jest gdzieś tam wśród gwiazd, wśród księżycowego blasku. Wśród miejsc. Ona tam jest. Oczekuje pomocy. Pomóżmy jej, Condwiramurs.
*****
Koncentracja, pięści przy skroniach. W uszach szum, jakby z wnętrza morskiej konchy. Błysk. I raptownie miękka i czarna nicość.
*****
Było miejsce, w którym Ciri widziała płonące stosy. Przykrępowane łańcuchami do pali kobiety dziko i przeraźliwie wyły o litość, a zebrany dookoła tłum ryczał, śmiał się i tańczył. Było miejsce, w którym płonęło wielkie miasto, hucząc ogniem i tryskając płomieniami z zawalających się dachów, a czarny dym zakrywał całe niebo. Było miejsce, w którym ogromne dwunogie jaszczury walczyły ze sobą, a jaskrawa krew lała się spod kłów i pazurów.
Było miejsce, w którym setki jednakowych białych wiatraków młóciły niebo smukłymi skrzydłami. Było miejsce,w którym setki węży syczały i wiły się na kamieniach, chrobocząc i szeleszcząc łuską.
Było miejsce, w którym była ciemność, a w ciemności głosy, szepty i trwoga.
Były jeszcze inne miejsca. Ale żadne nie było tym właściwym.
*****
Przenoszenie się z miejsca do miejsca szło jej już tak dobrze, że zaczęła eksperymentować. Jednym z niewielu miejsc, których się nie bała, były owe ciepłe wrzosowiska na skraju dzikiego lasu, te, nad którymi wschodziły dwa księżyce. Przywoławszy w pamięci widok tych księżyców i powtarzając w myśli, czego chce, Ciri skoncentrowała się, wytężyła, pogrążyła w nicości.
Udało się jej już za drugim razem.
Rozzuchwalona zdecydowała się na jeszcze śmielszy eksperyment. Było oczywiste, że oprócz miejsc odwiedzała równierz czasy, mówił o tym Vysogota, mówiły również o tym elfy, napomknęły jednorożce. Potrafiła przecież — chociaż nieświadomie — zrobić to już wcześniej! Gdy zraniono ją w twarz, uciekła prześladowcom w czasie, skoczyła cztery dni do przodu, potem Vysogota nie mógł się tych dni doliczyć, nic mu się nie zgadzało…
Może więc to była jej szansa? Skok w czasie?
Postanowiła spróbować. Płonące miasto dla przykładu, nie płonęło przecież wiecznie. A gdyby tak dostać się tam przed pożarem? Lub po nim?
Wpadła niemal w środek pożaru, osmalając sobie brwi i rzęsy i wzbudzając potworną panikę wśród uchodzących z płonącego miasta pogorzelców.
Uciekła na przyjazne wrzosowiska. Chyba nie warto tak ryzykować, pomyślała, licho wie, czym to się może skończyć. Z miejscami lepiej mi wychodzi, tedy trzymajmy się miejsc. Próbujmy dostać się do miejsc. Znanych miejsc, takich, które dobrze pamiętam. I takich, które mile mi się kojarzą.