Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nad wodą krążył wielki orzeł rybołów.

— Bezbożny, pogański kraj — wymamrotał Henryk von Schwelborn. - Wiele, wiele pracy, wiele trudu i znoju nas czeka, nim zakon Szpitala Niemieckiego wypędzi stąd wreszcie diabła.

*****

— Koniku — powiedziała Ciri, z wyrzutem i przekąsem zarazem. - Nie chciałabym być natrętna, ale mnie trochę spieszy się do mojego świata. Moi bliscy mnie potrzebują, przecież wiesz. A my najpierw wpadamy nad jakiejś jezioro i na jakiegoś śmiesznego prostaka w ubraniu w kratkę, potem na gromadę brudnych i ryczących kudłaczy z maczugami, wreszcie zaś na furiata z czarnym krzyżem na płaszczu. Nie te czasy, nie te miejsca! Bardzo cię proszę, postaraj się lepiej. Bardzo cię proszę.

Ihuarraquax zarżał, kiwnął rogiem i przekazał jej coś, jakąś mądrą myśl. Ciri nie do końca zrozumiała. Zastanowić się nie miała czasu, bowiem wnętrze czaszki znowu zalała jej chłodna jasność, w uszach zaszumiało, a w karku zamrowiło.

I znowu objęła ją czarna i mięciutka nicość.

*****

Nimue, śmiejąc się radośnie, pociągnęła mężczyznę za rękę, obydwoje zbiegli nad jezioro, klucząc wśród niskich brzózek i olszynek, wśród klaczy i zwalonych pni. Wbiegłszy na piaszczystą plażę, Nimue zrzuciła sandałki, uniosła sukienkę, zachlupotała bosymi stopami w przybrzeżnej wodzie. Mężczyzna też ściągnął buty, ale do wody wejść się nie kwapił. Zdjął płaszcz i rozłożył do na piasku.

Nimue podbiegła, zarzuciła mu ręce na szyję i stanęła na palcach, ale by ją pocałować, mężczyzna i tak musiał mocno się pochylić. Nimue nie bez racji nazywano Łokietkiem — ale teraz, gdy miała już osiemnaście lat i była adeptką sztuk magicznych, przywilej nazywania jej tak przysługiwał wyłącznie najbliższym przyjaciołom. I niektórym mężczyznom.

Mężczyzna, nie odrywając ust od ust Nimue, wsunął dłoń za jej dekolt.

Potem już poszło szybko. Oboje znaleźli się na rozścielonym na piasku płaszczu, sukienka Nimue podwinęła się powyżej talii, jej uda mocno objęły biodra mężczyzny, a dłonie wpiły się w jego plecy. Gdy ją brał, jak zwykle zbyt niecierpliwie, zacisnęła zęby, ale szybko dogoniła go w podnieceniu, zrównała się, dotrzymała kroku. Miała wprawę.

Mężczyzna wydawał śmieszne odgłosy. Ponad jego barkiem Nimue obserwowała wolno płynące po niebie kumulusy o fantastycznech kształtach.

Coś dzwoniło, tak, jak dzwoni zatopiony na dnie oceanu dzwon. W uszach Nimue gwałtownie zaszumiało. Magia, pomyślała, odwracając głowę, wyzwalając się spod policzka i ramienia leżącego na niej mężczyzny.

Przy brzegu jeziora — wisząc wręcz nad jego powierzchnią — stał biały jednorożec. Obok niego czarny koń. A w siodle czarnego konia siedziała…

Ależ ja znam tę legendę, przemknęło przez głowę Nimue. Znam tę bajkę! Byłam dzieckiem, małym dzieckiem, gdy słyszałam tę baśń, opowiadał ją dziad Pogwizd, wędrowny bajarz… Wiedźminka Ciri… Z blizną na policzku… Czarna klacz Kelpie… Jednorożce… Kraina elfów…

Ruchy mężczyzny, który zjawiska w ogóle nie zauważył, stały się gwałtowniejsze, wydawane przez niego odgłosy śmieszniejsze.

— Uuups — powiedziała dziewczyna siedząca na karej klaczy. - Znowu pomyłka! Nie to miejsce, nie ten czas. W dodatku, jak widzę, zupełnie nie w porę. Przepraszam.

Obraz zamazał się i pękł, pękł tak, jak pęka malowane szkło, nagle rozleciał się, rozpadł w tęczową migotaninę skrzeń, jarzeń i rozzłoceń. A potem wszystko znikło.

— Nie! — krzyknęła Nimue. - Nie! Nie znikaj! Nie chcę!

Wyprostowała kolana i chciała wyzwolić się spod mężczyzny, ale nie mogła — był od niej potężniejszy i cięższy. Mężczyzna jęknął i stęknął.

— Oooooch, Nimue… Ooooch!

Nimue krzyknęła i wpiła mu zęby w bark.

Leżeli na kożuchu, rozedrgani i gorący. Nimue patrzyła na brzeg jeziora, na czapy ubitej falami piany. Na pochylane wiatrem trzciny. Na bezbarwną, beznadziejną pustkę, pustkę, którą pozostawiła ginąca legenda.

Po nosie adeptki ciekła łza.

— Nimue… Stało się coś?

— Owszem, stało — przytuliła się do niego, ale wciąż patrzyła na jezioro. - Nic nie mów. Obejmij mnie i nic nie mów.

Mężczyzna uśmiechnął się z wyższością.

— Wiem, co się stało — rzekł chełpliwie. - Ziemia się poruszyła?

Nimue uśmiechnęła się smutno.

— Nie tylko — odpowiedziała po chwili milczenia. - Nie tylko.

*****

Błysk. Ciemność. Następne miejsce.

*****

Następne miejsce było miejscem urocznym, złowrogim i paskudnym.

Ciri odruchowo zgarbiła się w siodle, wstrząśnięta — tak dosłownym, jak i w przenośnym sensie tego słowa. Podkowy Kelpie łupnęły bowiem z impetem o coś boleśnie twardego, płaskiego i nieustępliwego niczym skała. Po długim czasie szybowania w mięciutkim niebycie wrażenie twardości było do tego stopnia zaskakujące i przykre, że klacz zarżała i gwałtownie rzuciła się w bok, wybijając na podłoży staccato , od którego zadzwoniły zęby.

Drugiego wstrząsu, tego metaforycznego, dostarczył węch. Ciri jęknęła i zakryła rękawem usta i nos. Czuła, jak oczy momentalnie wypełniają się łzami.

Wokół unosił się kwaśny, żrący, gęsty i kleisty smród, swąd duszący i okropny, nie dający się określić, nie przypominający niczego, co Ciri kiedykolwiek wąchała. Był to — tego była jednak pewna — smród rozkładu, trupi cuch ostatecznej degradacji i degeneracji, odór rozpadu i niszczenia — przy czym odnosiło się wrażenie, że to, co niszczało, śmierdziało wcale nie piękniej, gdy żyło. Nawet w okresie swego rozkwitu.

Zgięła się w wymiotnym odruchu, nad którym nie była w stanie zapanować. Kelpie parskała i trzęsła łbem, kurcząc chrapy. Jednorożec, który zmaterializował się obok nich, przysiadł na zadzie, podskoczył, wierzgnął. Twarde podłoże odpowiedziało wstrząsem i głośnym echem.

Dookoła była noc, noc ciemna i brudna, okutana lepkim i śmierdzącym gałganem mroku.

Ciri spojrzała w górę, szukając gwiazd, ale w górze nie było nic, tylko otchłań, miejscami podświetlana niewyraźną czerwonawą łuną, jak gdyby odległym pożarem.

— Uuups — powiedziała i wykrzywiła się, czując, jak kwaśnozgniły opar osiada jej na wargach. - Bue-eeee-ech! Nie to miejsce, nie ten czas! Pod żadnym pozorem nie!

Jednorożec prychnął i kiwnął łbem, jego róg opisał krótki i gwałtowny łuk.

Zgrzytające pod kopytami Kelpie podłoże było skałą, ale dziwną, nienaturalnie wręcz równą, wydzielającą intensywny smród spalenizny i brudnego popiołu. Trochę potrwało, zanim Ciri zorientowała się, że to, na co patrzy, to jest droga. Miała dość tej nieprzyjemnej i denerwującej twardości. Skierowała klacz na pobocze zaznaczone czymś, co niegdyś było drzewami, teraz zaś paskudnymi i gołymi szkieletami. Trupami obwieszonymi strzępami szmat, iście jakby resztkami przegniłych całunów.

Jednorożec ostrzegł ją rżeniem i mentalnym sygnałem. Ale za późno.

Tuż za dziwną drogą i uschniętymi drzewami zaczynało się osypisko, a dalej, pod nim, ostro biegnąca w dół stromizna, przepaść niemal. Ciri wrzasnęła, kolnęła piętami boki osuwającej się klaczy. Kelpie szarpnęła się, miażdżąc kopytami to, z czego składało się osypisko. A były to odpadki. W większości jakieś dziwne naczynia. Naczynia te nie kruszyły się pod podkowami, nie chrupotały, lecz pękały obrzydliwie miękko, kleiście, niczym wielkie rybie pęcherze. Coś zachlupało i zabulgotało, buchający odór o mało nie zwalił Ciri z siodła. Kelpie, rżąc dziko, tratowała śmieciowisko, rwąc się ku górze, na drogę. Ciri, krztusząc się od smrodu, uchwyciła się szyi klaczy.

Udało się im. Niemiłą twardość dziwnej drogi powitały z radością i ulgą.

Ciri, dygocząc cała, spojrzała w dół, na osypisko kończące się w czarnej tafli jeziora, wypełniającego dno kotła. Powierzchnia jeziora była martwa i błyszcząca, jakby to nie była woda, lecz zastygła smoła. Za jeziorem, za śmietnikami, kopcami popiołu i hałdami żużla, niebo czerwieniało od dalekich łun, czerwień znaczyły smugi dymów.

Jednorożec parsknął. Ciri chciała otrzeć mankietem łzawiące oczy, ale zorientowała się nagle, że cały rękaw pokryty jest pyłem. Łupieżem pyłu pokryte były też jej uda, łęk siodła, grzywa i szyja Kelpie.

Smród dusił.

— Ohyda — zamamrotała. - Obrzydliwość… Zdaje mi się, że cała się lepię. Zabierajmy się stąd… Zabierajmy się stąd co żywo, Koniku.

Jednorożec zastrzygł uszami, chrapnął.

Tylko ty możesz to sprawić. Działaj.

— Ja? Sama? Bez twojej pomocy?

Jednorożec skinął rogiem.

Ciri podrapała się w głowę, westchnęła, zamknęła oczy. Skoncentrowała się.

Z początku były tylko niedowierzanie, rezygnacja i strach. Ale szybko spłynęła na nią chłodna jasność, jasność wiedzy i mocy. Nie miała pojęcia, skąd bierze się ta wiedza i ta moc, gdzie ma korzenie i źródło. Ale wiedziała, że może. Że zdoła, gdy zechce.

Jeszcze raz obrzuciła wzrokiem stężałe i martwe jezioro, dymiącą hałdę odpadków, szkielety drzew. Niebo podświetlone daleką łuną.

— Dobrze — pochyliła się i splunęła — że to nie jest mój świat. Bardzo dobrze!

Jednorożec zarżał wymownie. Zrozumiała, co chciał powiedzieć.

— Jeśli nawet i mój — otarła chusteczką oczy, usta i nos — to i zarazem nie mój, bo odległy w czasie. To przeszłość albo…

Urwała.

— Przeszłość — powtórzyła głucho. - Głęboko wierzę, że to przeszłość.

*****

Ulewny deszcz, prawdziwe oberwanie chmury, pod które wpadli w następnym miejscu, powitali jak prawdziwe błogosławieństwo. Deszcz był ciepły i aromatyczny, pachniał latem, zielskiem, błotem i kompostem, deszcz zmywał z nich plugastwo, oczyszczał, sprawiał im istne katharsis .

Jak każde katharsis , na dłuższą metę i to stało się monotonne, przesadne i nie do zniesienia. Woda, która obmywała, po jakimś czasie zaczęła dokuczliwie moczyć, lać się za kołnierz i wrednie ziębić. Wynieśli się więc z tego deszczowego miejsca.

Bo to również nie było to miejsce. Ani nie ten czas.

*****

Następne miejsce było bardzo ciepłe, panował tam upał, więc Ciri, Kelpie i jednorożec schli i parowali niby trzy czajniki. Znajdowali się na wyprażonych słońcem wrzosowiskach na skraju lasu. Od razu dało się miarkować, że był to wielki las, puszcza po prostu, gęsty, dziki i nieprzystępny matecznik. W sercu Ciri zakołatała się nadzieja — to mógł być Las Brokilon, a więc nareszcie miejsce znane i właściwe.

47
{"b":"87893","o":1}