Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zaczęła od świątyni Melitele, wyobrażając sobie bramę, gmach, park i pracownię, dorminatorium adeptek, komnatę, w której mieszkała z Yennefer. Koncentrowała się z pięściami przy skroniach, przywołując w pamięci twarz Nenneke, Eurneid, Katje, Ioli Drugiej.

Nie wyszło z tego nic. Trafiła na jakieś zamglone i rojące się od moskitów moczary, rozbrzmiewające gwizdaniem żółwi i gromkim rechotem żab.

Spróbowała kolejno — z nie lepszym rezultatem — Kaer morhen, Wysp Skellige, banku w Gors Velen, w którym pracował Fabio Sachs. Nie odważyła się próbować Cintry, wiedziała, że miasto jest okupowane przez Nilfgaardczyków. Zamiast tego spróbowała Wyzimy, miasta, w którym ona i Yennefer robiły kiedyś zakupy.

*****

Aarhenius Krantz, mędrzec, alchemik, astronom i astrolog, wiercił się na twardym stołku z okiem przyciśniętym do okulara teleskopu. Kometa pierwszej wielkości i mocy, którego można było od blisko tygodnia obserwować na niebie, jak wiedział Aarhenius Krantz, mający ogon ogniście czerwony, zwykł zwiastować wielkie wojny, pożogi i rzezie. Teraz, prawdę rzekłszy, kometa trochę spóźnił się z wieszczbą, bo wojna z Nilfgaardem trwała w najlepsze, a pożogi i rzezie można było przepowiadać w ciemno i bez pudła, albowiem dnia bez nich nie bywało. Obeznany z ruchami sfer niebieskich Aarhenius Krantz miał jednak nadzieję wyliczyć, kiedy to, za ile lat czy stuleci kometa pojawi się ponownie, obwieszczając kolejną wojnę, do której, kto wie, można by się było przygotować lepiej niż do obecnej.

Astronom wstał, rozmasował tyłek i poszedł ulżyć pęcherzowi. Z tarasu, poprzez balustradkę. Zawsze lał z tarasu wprost na klomb piwonii, za nic sobie mając reprymendy gospodyni. Do wygódki było zwyczajnie za daleko, tracenie czasu na dalekie chodzenie za potrzebą groziło utratą cennych przemyśleń, a na to żaden uczony pozwolić sobie nie mógł.

Stanął przy balustradce, rozpiął portki, patrząc na odbijające się w wodzie jeziora światła Wyzimy. Westchnął z ulgą, wzniósł wzrok ku gwiazdom.

Gwiazdy, pomyślał, i konstelacje. Zimowa Panna, Siedem Kóz, Dzban. Wedle niektórych teorii to nie są żadne mrugające światełka, lecz światy. Inne światy. Światy, od których oddzielają nas czas i kosmos… Głęboko wierzę, pomyślał, że możliwe będą kiedy podróże do tych innych miejsc, do tych innych czasów i kosmosów. Tak, z pewnością będzie to kiedyś możliwe. Znajdzie się sposób. Ale wymagać to będzie całkiem nowego myślenia, nowej ożywczej idei, która rezerwie krępujący ją dziś sztywny gorset zwący się racjonalnym poznaniem…

Ach, pomyślał, podskakując, gdyż tak udało się… Gdyby tak doznać olśnienia, wpaść na trop! Gdybyż tak jedna, niepowtarzalna okazja…

W dole pod tarasem coś błysnęło, ciemność nocy pękła gwiaździście, z rozbłysku wyłonił się koń. Z jeźdźcem na grzbiecie. Jeźdźcem była dziewczyna.

— Dobry wieczór — pozdrowiła grzecznie. - Przepraszam, jeśli nie w porę. Czy można wiedzieć, co to za miejsce? Jaki to czas?

Aarhenius Krantz przełknął ślinę, otworzył usta i zabełkotał.

— Miejsce — powtórzyła cierpliwie i wyraźnie dziewczyna. - Czas.

— Ehe.. Tego… Bee..

Koń zaparskał. Dziewczyna westchnęła.

— Cóż, pewnie znowu źle trafiłam. Złe miejsce, zły czas! Ale odpowiedz mi, człowieku! Chociażby jednym zrozumiałym słówkiem. Bo przecież nie mogłam znaleźć się w świecie, w którym ludzie zapomnieli artykułowanej mowy!

— Eeee…

— Jedno słówko…

— Hee…

— A niech cię jasny szlag trafi, durny capie — powiedziała dziewczyna.

I znikła. Razem z koniem.

Aarhenius Krantz zamknął usta. Postał przez chwilę przy balustradce, wpatrzony w noc, w jezioro i odbijające się w nim dalekie światła Wyzimy. Potem zapiął spodnie i wrócił do swego teleskopu.

Kometa szybko przebiegał niebo. Należało go obserwować, nie upuszczać z pola widzenia szkiełka i oka. Śledzić, póki nie zniknie w otchłaniach kosmosu. To była okazja, a uczonemu nie wolno tracić okazji.

*****

A może spróbować z innej strony, pomyślała, wpatrzona w dwa księżyce nad wrzosowiskiem, teraz widoczne jako dwa sierpy, jeden mały, drugi duży i mniej sierpowaty. Może nie wyobrażać sobie miejsc ani twarzy, pomyślała, ale mocno pragnąć… Mocno życzyć sobie, bardzo mocno, tak z samego brzucha…

Co mi szkodzi spróbować?

Geralt. Chcę do Geralta. Bardzo chcę do Geralta.

*****

— No nie! — krzyknęła. - Ładnie trafiłam, żeby to wciórności!

Kelpie potwierdziła rżeniem, że uważa podobnie, buchając parą z nozdrzy i drobiąc zarytymi w śniegu kopytami.

Zawieja gwizdała i wyła, oślepiała, ostre odrobinki śniegu cięły policzki i dłonie. Zimno przenikało na wskroś, kąsało stawy jak wilk. Ciri dygotała, kuląc ramiona i kryjąc kark za nędzną i nic nie dającą osłoną postawionego kołnierza.

Po lewej i po prawej wznosiły się majestatycznie groźne wierchy, szare szkliste monumenty, których wierzchołki ginęły gdzieś wysoko, we mgle i zamieci. Dnem doliny rwała bystra, mocno wezbrana rzeka, gęsta od śryżu i brył lodu. Wszędzie dookoła było biało. I zimno.

Tyle z moich zdolności, pomyślała Ciri, czując, jak zamarza jej w nosie. Tyle z mojej mocy. Ładne ze mnie Pani Światów, nie ma co! Chciałam do Geralta, trafiłam w środek jakiejś zatraconej dziczy, zimy i zamieci.

— No, Kelpie, rusz się, bo skostniejesz! — ujęła wodze palcami bezwładniejącymi z mrozu. - Dalej, dalej kara! Ja wiem, że to nie to miejsce co trzeba, zaraz nas stąd zabiorę, zaraz wrócimy na nasze ciepłe wrzosowisko. Ale muszę się skupić, a to może potrwać. Dlatego ruszaj się! No, jazda!

Kelpie buchnęła parą z nozdrzy.

Wicher dął, śnieg lepił się do twarzy, topniał na rzęsach. Mroźna wieja wyła i gwizdała.

*****

— Spójrzcie! — zawołała Angouleme, przekrzykując wichurę. - Spójrzcie tam! Tam są ślady. Ktoś tamtędy jechał!

— Co mówisz? Geralt odwinął szal, którym okręcił sobie głowę, chroniąc uszy przed odmrożeniem. - Co mówisz, Angouleme?

— Ślady! Ślady konia!

— A skąd tu koń? - Cahir też musiał krzyczeć, zamieć wzmagała się, a rzeka Sansretour, zdawało się, szumiała i huczała coraz głośniej. - Skądby się tu miał wziąć koń?

— Sami zobaczcie!

— Faktycznie — ocenił wampir, który jako jedyny z kompanii nie zdradzał objawów totalnego przemarznięcia, będąc w sposób oczywisty równie mało wrażliwy na niską, jak i wysoką temperaturę. - Ślady. Ale czy konia?

— To niemożliwe, żeby to był koń — Cahir ostro pomasował policzki i nos. - Nie na tym odludziu. Te ślady pewnie zostawiło jakieś dzikie zwierzę. Najpewniej muflon.

— Sam jesteś muflon! — wrzasnęła Angouleme. - Jak mówię, że koń, to znaczy koń!

Milva, jak zwykle, przełożyła praktykę nad teorię. Zeskoczyła z siodła, schyliła się, odsuwając na tył głowy lisi kołpak.

— Smarkula ma rację — zawyrokowała po chwili. - To koń. Chyba nawet podkuty, ale trudno rzec. wiuga ślady pozawiewała. Pojechał tam, w tamten wąwóz.

— Ha! — Angouleme z rozmachem zabiła ręce. - Wiedziałam! Ktoś tu mieszka! W okolicy! Jedźmy tam tropem, może trafimy do jakiejś ciepłej chałupy? Może pozwolą się ogrzać? Może ugoszczą?

— Ani chybi — rzekł z przekąsem Cahir. - Najpewniej bełtem z kuszy.

— Rozsądniej będzie trzymać się planu i rzeki — zawyrokował swym wszystkowiedzącym tonem Regis. - Nie grozi nam wówczas, że zabłądzimy. A w dole Sansretour miała być faktoria traperska, tam ugoszczą nas z dużo większym prawdopodobieństwem.

— Geralt? Co ty powiesz?

Wiedźmin milczał, zapatrzony w kotłujące się w zawiei śniegowe płatki.

— Jedziemy za śladami — zdecydował wreszcie.

— Doprawdy… — zaczął wampir, ale Geralt przerwał mu natychmiast.

— Za śladami kopyt! Jazda, w drogę!

Popędzili wierzchowce, ale nie ujechali za daleko. Zapuścili się w wąwóz na nie więcej niż ćwierć stajania.

— Koniec — stwierdziła fakt Angouleme, patrząc na gładziutki i dziewiczy śnieg. - Było, nie ma. Jak w elfim cyrku.

— Co teraz, wiedźminie? — Cahir odwrócił się na kulbace. - Ślady się skończyły. Zawiało je.

— Nie zawiało ich — zaprzeczyła Milva. - Tu, w jar, zawieja nie dochodzi.

— Co więc stało się z koniem?

Łuczniczka wzruszyła ramionami, skurczyła się w siodle, wciągając głowę w ramiona.

— Gdzie podział się ten koń? - nie rezygnował Cahir. - Zniknął? Uleciał? A może to się nam wszystko zdawało? Geralt? Co ty na to?

Wichura zawyła nad wąwozem, zamiotła, zakurzyła śniegiem.

— Dlaczego — zapytał wampir, przyglądając się wiedźminowi bacznie — kazałeś nam jechać tym śladem, Geralt?

— Nie wiem — przyznał po chwili. - Coś… Coś czułem. Coś mnie tknęło. Nieważne co. Miałeś rację, Regis. Wracajmy nad Sansretour i trzymajmy się rzeki, bez wycieczek i skoków w boki, które mogą źle się skończyć. Zgodnie z tym, co mówił Reynart, prawdziwa zima i złe pogody czekają na nas dopiero na przełęczy Malheur. Gdy tam dotrzemy, musimy być w pełni sił. Nie stójcie tak, zawracamy.

— Nie wyjaśniwszy, co stało się z tym dziwnym koniem?

— A co tu wyjaśniać? - rzucił gorzko wiedźmin. - Ślady zamiotło i tyle. Zresztą, może to naprawdę był muflon?

Milva patrzyła na niego dziwnie, ale powstrzymała się od komentarza.

Gdy wrócili nad rzekę, tajemniczych śladów nie było już i tam, zaniosło je i zasypało mokrym śniegiem. W cynowoszarym nurcie Sansretour gęsto płynął śryż, wirowały i obracały się kawały kry.

— Coś wam powiem — odezwała się Angouleme. - Ale obiecajcie, że nie będziecie się śmiać.

Odwrócili się. W naciągniętej na uszy wełnianej czapce z pomponem, z zaczerwionymi od mrozu policzkami i nosem, odziana w niekształtny kożuch dziewczyna wyglądała zabawnie, wypisz, wymaluj mały i pękaty kobold.

— Coś wam powiem względem tych śladów. Jak byłam u Słowika, w hanzie, to mówili, że zimą po przełęczach jeździ na zaklętym koniu Król Gór, władca lodowych demonów. Spotkać do twarzą w twarz, pewna śmierć. Co powiesz, Geralt? Czy o możliwe, żeby…

— Wszystko — przerwał jej. - Wszystko jest możliwe. W drogę, kompania. Przed nami przełęcz Malheur.

49
{"b":"87893","o":1}