— Bardzo to coś po elfiemu — zasyczała jak żmija — samemu obrażać, a potem nie pozwalać na rewanż.
— Strzeż się, Jaskółko.
— Posłuchaj — hardo zadarła głowę. - Wasz Król Olch zadaniu nie podoła, to więcej niż jasne. Nie jest ważne, czy problem stanowi on, czy jestem nim ja. To obojętne i bez znaczenia. Ale ja chcę wywiązać się z umowy. I mieć to za sobą. Niechże więc to dziecko, na którym tak wam zależy, zrobi mi ktoś inny.
— Nie wiesz nawet, o czym mówisz.
— A jeśli to ja jestem problemem — nie zmieniła tonu i miny — to znaczy, że się pomyliłeś, Avallac'h. Zwabiłeś do tego świata nie tę, którą trzeba.
— Nie wiesz, o czym mówisz, Zireael.
— Jeśli zaś — krzyknęła — wszyscy się mną brzydzicie, to zastosujcie metodę hodowców osłomułów. Co, nie wiesz? Ogierowi pokazuje się klacz, a potem zawiązuje oczy i podstawia oślicę!
Nawet nie raczył odpowiedzieć. Minął ją bezceremonialnie i odszedł szpalerem posągów.
— A może ty? — wrzasnęła. - Chcesz, to oddam się tobie! Co? Nie poświęcisz się? Przecież podobno mam oczy Lary!
We dwóch skokach był przy niej, jego ręce strzeliły ku jej szyi jak węże i zacisnęły się jak stalowe cęgi. Zrozumiała, że gdyby chciał, zdławiłby ją jak pisklę.
Puścił ją. Nachylił się i z bliska zajrzał jej w czy.
— Kim ty jesteś — spytał niezwykle spokojnie — by ośmielać się w taki sposób bezcześcić jej imię? Kim ty jesteś, by ośmielać się lżyć mnie tak nędzną jałmużną? O, ja wiem, ja widzę, kim jesteś. Nie jesteś córką Lary. Jesteś córką Cregennana, jesteś bezmyślną, arogancką, samolubną Dh'oine, okazową wręcz reprezentantką rasy, która niczego nie pojmuje, a wszystko musi zrujnować i zniszczyć, skalać samym tylko dotykiem, zohydzić i splugawić samą tylko myślą. Twój przodek ukradł mi moją miłość, zabrał mi ją, samolubnie i argoncko zabrał mi Larę. Ale tobie, godna jego córko, nie pozwolę odebrać sobie pamięci o niej.
Odwrócił się. Ciri zwalczył opór ściśnietej krtani.
— Avallac'h.
Spojrzenie.
— Wybacz mi. Zachowałam się bezmyślnie i podle. Przebacz mi. I, jeśli możesz, zapomnij.
Podszedł do niej, objął.
— Już zapomniałem — powiedział ciepło. - Nie, wracajmy do tego więcej
*****
Gdy wieczorem weszła do królewskich komnat, wykąpana, wyperfumowana i uczesana, Auberon Muircetach siedział przy stole, schylony nad szachownicą. Bez słowa polecił, by usiadła na przeciw.
Wygrał w dziewięciu ruchach.
Za drugim razem ona grała białymi, a on wygrał w jedenastu ruchach.
Wtedy dopiero podniósł wzrok, swoje jasne niesamowite oczy.
— Rozbierz się proszę.
W jednym trzeba było oddać mu honor — był delikatny i w ogóle się nie spieszył.
Gdy — tak jak poprzednio — wstał z łoża i odszedł bez słowa, Ciri przyjęła to ze spokojną rezygnacją. Ale niemal do samego świtu nie mogła zasnąć.
A gdy okna pojaśniały od jutrzenki, a ona wreszcie usnęła, przyśnił jej się bardzo dziwny sen.
*****
Vysogota, schylony, opłukuje z rzęsy pułapkę na piżmaki. Szumią poruszane wiatrem trzciny.
Czuję się winny, Jaskółko. To ja podsunąłem ci pomysł tej szaleńczej eskapady. Wskazałem drogę do tej przeklętej Wieży
— Nie rób sobie wyrzutów, Stary Kruku. Gdyby nie wieża, dopadłby mnie Bonhart. Tutaj przynajmniej jestem bezpieczna.
Nie jesteś tutaj bezpieczna.
Vysogota prostuje się.
Za jego plecami Ciri widzi wzgórze, gołe i obłe, wystające z traw niczym wygięty grzbiet przyczajonego w zasadzce potwora. Na wzgórzu leży olbrzymi głaz. Obok głazu dwie postaci. Kobieta i dziewczyna. Wiatr szarpie i plącze czarne włosy kobiety.
Widnokrąg płonie błyskawicami.
Chaos wyciąga ku tobie ręce, córeczko. Dziecko Starszej Krwi, dziewczyno wpleciona w Ruch i Odmianę, Zagładę i Odrodzenie. Przeznaczona i będąca przeznaczeniem. Zza zamkniętych drzwi Chaos wyciąga ku tobie swe szpony, nadal nie wiedząc, czy staniesz się jego narzędziem, czy tez przeszkodą w jego planach. Nie wiedząc, czy nie odegrasz przypadkiem roli ziarenka piasku w trybach Zegara Losu. Chaos boi się ciebie, Dziecko Przeznaczenia. A chce sprawić, byś to ty czuła lęk. Dlatego zsyła ci sny.
Vysogota schyla się, czyści pułapkę na piżmaki. On przecież nie żyje, myśli trzeźwo Ciri. Czy to znaczy, że tam, w zaświatach, umarli muszą czyścić pułapki na piżmaki?
Vysogota prostuje się. Za jego plecami niebo płonie łuną pożarów. Równiną cwałują tysiące jeźdźców. Jeźdźców w czerwonych płaszczach.
Dearg Ruadhri.
Posłuchaj mnie uważnie, Jaskółko. Starsza Krew, którą masz w żyłach, daje ci wielką władzę. Jesteś Panią Miejsc i Czasów. Masz potężną Moc. Nie pozwól, by ci ją odebrali i wykorzystali do niecnych celów zbrodniarze i niegodziwcy. Broń się! Umknij z zasięgu ich niegodziwych rąk!
— Łatwo powiedzieć! Osaczyli mnie tu jakąś magiczną barierą czy więzią…
Jesteś Panią Miejsc i Czasów. Ciebie nie można więzić.
Vysogota prostuje się. Za jego plecami jest płaskowyż, skalista równina, na niej wraki okrętów. Całe dziesiątki wraków. A dalej zamek, czarny, groźny, zębaty blankami, wznoszący się nad górskim jeziorem.
Zginą bez twojej pomocy, Jaskółko. Tylko ty możesz ich uratować.
Usta Yennefer, pocięte i rozbite, poruszają się bezgłośnie, broczą krwią. Fiołkowe oczy błyszczą, palą się w wychudłej, skurczonej, poczerniałej od męki twarzy przysłoniętej burzą zmierzwionych, brudnych, czarnych włosów. We wgłębieniu podłogi śmierdząca kałuża, dookoła śmigają szczury. Przeraźliwe zimno kamiennych ścian. Zimno kajdan na przegubach rąk, na kostkach nóg…
Dłonie i palce Yennefer są masą zakrzepłej krwi.
— Mamusiu! Co oni ci zrobili?
Marmurowe schody prowadzące w dół. Schody o trzech podestach.
Va'esse deireadh aep eigean… Coś się kończy… Co?
Schody. W dole ogień płonący w żelaznych koszach. Płonące arrasy.
Idziemy, mówi Geralt. Schodami w dół. Musimy. Tak trzeba. Innej drogi nie ma. Tylko te schody. Chcę zobaczyć niebo.
Jego usta nie poruszają się. Są sine i jest na nich krew. Krew, wszędzie krew… Całe schody we krwi…
Innej drogi nie ma. Nie ma, Gwiazdooka.
— W jaki sposób? — krzyknęła. - W jaki sposób mogę im pomóc? Jestem w innym świecie! Uwięziona! I bezsilna!
Ciebie nie można uwięzić.
Wszystko już zostało opisane, mówi Vysogota. Nawet to. Spójrz pod nogi.
Ciri z przerażeniem widzi, że stoi w morzu kości. Wśród czaszek, piszczeli i kości.
Tylko ty możesz temu zapobiec, Gwiazdooka.
Vysogota prostuje się. Za jego plecami zima, śnieg, kurniawa. Wiatr wieje i gwiżdże.
Przed nią, w zamieci, na koniu, Geralt. Ciri poznaje go, chociaż na głowie ma futrzaną czapę, a twarz owinętą wełnianym szalem. Za jego plecami majaczą w zamieci inni jeźdźcy, ich sylwetki są niewyraźne, tak grubo okutane, że nie sposób rozeznać, co to za jedni.
Geralt patrzy wprost na nią. Ale jej nie widzi. Śnieg sypie mu w oczy.
— Geralt! To ja! Tutaj!
Nie widzi jej. I nie słyszy wśród wycia wichury.
— Geraaaalt!
To muflon, mówi Geralt. To tylko muflon. Zawracajmy. Jeźdźcy znikają, rozpływają się wśród zamieci.
— Geraaaalt! Nieeee!
*****
Obudziła się.
*****
Rano poszła od razu do stajni. Nawet bez śniadania. Nie chciała spotkania z Avallac'hem, nie życzyła sobie rozmowy z nim. Wolała uniknąć natrętnych, ciekawych, pytających, klejących się do niego spojrzeń innych elfów i elfek. Przy każdej innej okazji demonstracyjnie obojętnie, w kwestii królewskiej alkowy elfy zdradzały ciekawość, a ściany pałacu, Ciri była tego pewna, miały uszy.
Odszukała w boksie Kelpie, znalazła siodło i uprząż. Nim zdążyła okulbaczyć klacz, już były przy niej służące, te szare elfeczki, małe, o głowę niższe od zwykłych Aen Elle. Wyręczyły ją przy klaczy, kłaniając się i przymilnie uśmiechając.
— Dziękuję — powiedziała. Dałabym sobie radę sama, ale dziękuję. Jesteście kochane.
Najbliższa dziewczynka uśmiechnęła się, a Ciri drgnęła.
Bo dziewczynka miała w uzębieniu kły.
Doskoczyła do niej szybko, że dziewczynka niemal przysiadła ze strachu. Odgarnęła włosy z ucha. Ucha, które nie było szpiczasto zakończone.
— Ty jesteś człowiekiem!
Dzieweczka — a wraz z nią pozostałe — uklękła na pozamiatanej podłodze. Pochyliła głowę. W oczekiwaniu kary.
— Ja… — zaczęła Ciri, miętosząc rzemień wodzy. - Ja…
Nie wiedziała, co powiedzieć. Dziewki klęczały nadal. Konie niespokojnie parskały i tupały w boksach.
Na zewnątrz, w siodle, w kłusie, nadal nie mogła zebrać myśli. Ludzkie dziewczyny. Jako służące, ale to nieistotne. Istotne jest, że w tym świecie są Dh'oine…
Ludzie, poprawiła się. Myślę już jak oni.
Z zadumy wyrwało ją głośne rżenie i podskok Kelpie. Uniosła głowę i zobaczyła Eredina.
Siedział na swym skarogniadym ogierze, teraz pozbawionym demonicznego bukranionu i większości pozostałych bojowych parafernaliów. Sam nosił jednak kolczugę pod mieniącym się wieloma odcieniami czerwieni płaszczem.
Ogier na powitanie zarżał chrapliwie, potrząsnął łbem i wyszczerzył na Kelpie żółte zęby. Kelpie, w myśl zasady, że sprawy załatwia się z panem, a nie ze sługą, sięgnęła zębami do uda elfa. Ciri ostro ściągnęła wodze.
— Uważaj — powiedziała. - Trzymaj dystans. Moja klacz nie lubi obcych. A potrafi gryźć.
— Takie, które gryzą — zmierzył ją złym wzrokiem — kiełzna się żelaznym kiełznem. Tak, żeby aż krew trysnęła. Świetna metoda na wykorzenienie narowów. Również u koni.
Szarpnął tręzle ogiera tak mocno, że koń zachrapał i postąpił kilka kroków do tyłu, a z pyska ściekła mu piana.
— Po co kolczuga? — teraz Ciri zmierzyła elfa wzrokiem. - Gotujesz się do wojny?
— Wprost przeciwnie. Pragnę pokoju. Twoja klacz, poza tym, że narowista, ma jeszcze jakieś zalety?
— W rodzaju?
— Zmierzysz się w biegu?
— Jeśli chcesz, czemu nie — stanęła w strzemionach. - Tam, w stronę tamtych kromlechów…