Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Nie — przerwał. - Tam nie.

— Dlaczego?

— Teren zakazany.

— Dla wszystkich, oczywiście.

— Nie dla wszystkich, oczywiście. Zbyt cenne jest dla nas, Jaskółko, twoje towarzystwo, byśmy mogli ryzykować, że zostaniemy do pozbawieni przez ciebie samą lub kogoś innego.

— Kogoś innego? Nie myślisz chyba o jednorożcach?

— Nie chcę zanudzać cię tym, co myślę. Ani frustrować tym, że że nie pojmiesz mych myśli.

— Nie rozumiem.

— Wiem, że nie rozumiesz. Na to, by rozumieć, ewolucja nie wykształciła ci dostatecznie pofałdowanego mózgu. Posłuchaj, jeśli chcesz się ścigać, to proponuję wzdłuż rzeki. Tamtędy. Do Porfirowego Mostu, trzeciego z kolei. Potem przez most na drugi brzeg, dalej brzegiem, z prądem, meta przy wpadającym do rzeki strumyku. Gotowa?

— Zawsze.

Z krzykiem poderwał ogiera, a źrebiec ruszył jak huragan. Zanim Kelpie wystartowała, odsadził się daleko. Szedł, aż ziemia drżała, ale z Kelpie równać się nie mógł. Dogoniła go szybko, jeszcze przed Porfirowym Mostem. Most był wąski. Eredin krzyknął, a ogier, rzecz niewiarygodna, przyspieszył. Ciri momentalnie pojęła, w czym rzecz. Na moście za nic na świecie nie zmieściłyby się dwa konie. Jeden musiał zwolnić.

Ciri zwalniać zamiaru nie miała. Przywarła do grzywy, a Kelpie wyrwała do przodu jak strzała. Otarła się o strzemię elfa i wpadła na most. Eredin wrzasnął, ogier stanął dęba, uderzył bokiem o alabastrową figurę, zwalił ją z cokołu, rozbijając w złomki.

Ciri, chichocząc jak upiór, przegalopowała przez most. Nie oglądając się.

Przy strumyku zsiadła i zaczekała.

Dojechał po chwili, stępa. Uśmiechnięty i spokojny.

— Moje uznanie — rzekł krótko, zsiadając. - Tak dla klaczy, jak i dla amazonki.

Choć dumna była jak paw, prychnęła niedbale.

— Aha! Nie będziesz więc już nas krwawo kiełznał?

— Chyba, że za przyzwoleniem — uśmiechnął się dwuznacznie. - Są klacze, które lubią mocne pieszczoty.

— Całkiem niedawno — spojrzała na niego hardo — przyrównałeś mnie do kompostu. A teraz mówimy o pieszczotach?

Podszedł do Kelpie, potarł i poklepał szyję klaczy, pokręcił głową, stwierdziwszy, że sucha. Kelpie targnęła łbem i zawizżała przeciągle. Eredin odwrócił się ku Ciri. Jeśli i mnie poklepie, pomyślała, to pożałuje.

— Pozwól ze mną.

Wzdłuż wpadającego do rzeki potoku, spływającego ze stromego, gęsto zalesionego zbocza, wiodły w górę schody wykonane ze złomów omszałego piaskowca. Schody były wiekowe, spękane, porozsadzane korzeniami drzew. Zygzakowały w górę, niekiedy przecinając strumień mostkiem. Dookoła był las, dziki las, pełen starych jesionów i grabów, cisów, jaworów i dębów, dołem zmierzwiony gęstwiną leszczyn, tamaryszków i porzeczek. Pachniało piołunem, szałwią, pokrzywą, mokrym kamieniem, wiosną i pleśnią.

Ciri szła w milczeniu, nie spiesząc się i kontrolując oddech. Panowała też nad zdenerwowaniem. Pojęcia nie miała, czego Eredin mógł od niej chcieć, ale przeczuć nie miała najlepszych.

Obok kolejnej kaskady, z szumem spadającej z rozpadliny skalnej, był kamienny taras, a na nim, ocieniona krzakiem dzikiego bzu, stała altana, spowita bluszczem i tradeskancją. W dole widać było korony drzew, wstęgę rzeki, dachy, perystyle i tarasy Tir ná Lia.

Stali chwilę, patrząc.

— Nikt mi nie powiedział — Ciri pierwsza przerwała milczenie — jak nazywa się ta rzeka.

— Easnadh.

— Westchnienie? Ładnie. A ten strumień.

— Tuathe.

— Szept. Też ładnie. Dlaczego nikt mi nie powiedział, że w tym świecie żyją ludzie?

— Bo to informacja nieistotna i dla ciebie całkiem bez znaczenia. Wejdźmy do altany.

— Po co?

— Wejdźmy.

Pierwszą rzeczą, którą dostrzegła po wejściu, była drewniana leżanka. Ciri poczuła, jak w skroniach zaczyna jej tętnić. No jasne, pomyślała, to było do przewidzenia. Czytałam przecież w świątyni romans, napisany przez Annę Tiller. O starym królu, młodej królowej i o żądnym władzy księciu pretendencie. Eredin jest bezwzględny, ambitny i zdecydowany. Wie, że ten, kto ma królową, jest prawdziwym królem, prawdziwym władcą. Prawdziwym mężczyzną. Kto posiadł królową, ten posiadł królestwo. Tu, na tej leżance, zacznie się zamach stanu…

Elf usiadł na marmurowym stołem, wskazał Ciri drugie krzesło. Widok z okna zdawał się bardziej go interesować niż ona, a na leżankę nie patrzył w ogóle.

— Zostaniesz tu na zawsze — zaskoczył ją — ty moja amazonko lekka jak motylek. Do końca twego motylego życia.

Milczała, patrząc mu prosto w oczy. W tych oczach nie było nic.

— Nie pozwolą ci stąd odejść — powtórzył. - Nie przyjmą do wiadomości, że wbrew wróżbą i mitom jesteś nikim i niczym, istotą bez znaczenia. Nie uwierzą w to i nie pozwolą ci odejść. Zmamili cię obietnicą, by zapewnić sobie twoją powolność, ale nigdy nie mieli zamiaru tej obietnicy dotrzymać. Nigdy.

— Avallac'h — wychrypiała — dał mi słowo. Podobno wątpić w słowo elfa jest obrazą.

— Avallac'h jest wiedzącym. Wiedzący maja własny kodeks honorowy, w którym co drugie zdanie mowa o celu uświęcającym środki.

— Nie rozumiem, dlaczego mi to wszystko mówisz. Chyba, że… Że czegoś ode mnie chcesz. Chyba, że ja mam coś, czego ty pragniesz. I chcesz pohandlować. Co? Eredin? Moja wolność za… Za co?

Patrzył na nią długo. A ona próżno szukała w jego oczach jakiejś wskazówki, jakiegoś sygnału, jakiegoś znaku. Czegokolwiek.

— Z pewnością — zaczął wolno — zdążyłaś już trochę poznać Auberona. Z pewnością już zauważyłaś, że jest niewyobrażalnie wręcz ambitny. Są rzeczy, których on nie zaakceptuje nigdy, których nigdy nie przyjmie do wiadomości. Prędzej umrze.

Ciri milczała, gryząc wargi i zerkając na leżankę.

— Auberon Muircetach — podjął elf — nigdy nie sięgnie po magię ani inne środki mogące zmienić istniejącą sytuację. A takie środki istnieją. Dobre, mocne, gwarantowane środki. O wiele bardziej skuteczne od atraktantów, którymi służki Avallac'ha nasycają twoje kosmetyki.

Szybko przesunął dłonią nad ciemno żyłkowanym blatem. Gdy cofnął rękę, na blacie został maleńki flakonik z szarozielonego nefrytu.

— Nie — chrypnęła Ciri. - Absolutnie nie. Na to nie zgadzam się.

— Nie dałaś dokończyć.

— Nie miej mnie za głupią. Nie podam mu tego, co jest w tym flakoniku. Do takiej rzeczy mnie nie wykorzystasz.

— Wyciągasz bardzo pospieszne wnioski — powiedział wolno, patrząc jej w oczy. - Samą siebie usiłujesz prześcignąć w biegu. A coś takiego zawsze kończy się upadkiem. Bardzo bolesnym upadkiem.

— Powiedziałam: nie.

— Zastanów się dobrze. Niezależnie od tego, co to naczynie zawiera, ty zawsze wygrasz. Zawsze wygrasz, Jaskółko.

— Nie!

Ruchem równie zwinnym jak poprzednio, iście godnym sztukmistrza eskamotował flakonik ze stołu. Potem milczał długo, patrząc na rzekę Easnadh błyskającą wśród drzew.

— Umrzesz tu, motylku — powiedział wreszcie. - Nie pozwolą stąd odejść. Ale to twój wybór.

— Ja się umówiłam. Moja wolność za…

— Wolność — parsknął. - Wciąż mówisz o tej wolności. A co zrobiłabyś, gdybyś wreszcie ją odzyskała? Dokąd byś się udała. Zrozum wreszcie, że od tamtego twojego świata dzielą cię w tej chwili nie tylko miejsca, ale i czas. Czas tutaj płynie inaczej niż tam. Ci, których tam znałaś jako dzieci, są teraz zgrzybiałymi starcami, ci, którzy byli ci równolatkami, dawno już pomarli.

— Nie wierzę.

— Przypomnij sobie wasze legendy. Legendy o ludziach, którzy tajemniczo znikali i wracali po latach, po to tylko, by popatrzeć na zarośnięte trawą groby bliskich. Myślisz może, że były to fantazje, rzeczy wyssane z palca? Mylisz się. Przez całe stulecia ludzie byli porywani, unoszeni przez jeźdźców, których wy nazywani Dzikim Gonem. Porywani, wykorzystywani, a potem odrzucani jak skorupka wypitego jajka. Ale ciebie nie spotka nawet to, Zireael. Ty umrzesz tutaj, nie będzie ci dane zobaczyć nawet mogił twoich przyjaciół.

— Nie wierzę w to, co mówisz.

— Twoje wierzenia są twoją prywatną sprawą. A los swój sama wybrałaś. Wracajmy. Mam prośbę, Jaskółko. Czy chcesz, by w Tir ná Lia spożyć ze mną lekki posiłek?

Przez kilka uderzeń serca głód i szalona fascynacja walczyły w Ciri ze złością, strachem przed trucizną i ogólną antypatią.

— Z chęcią — spuściła wzrok. - Dziękuję za propozycję.

— To ja dziękuję. Chodźmy.

Wychodząc z altany, rzuciła jeszcze okiem na leżankę. I pomyślała, że z Anny Tiller była jednak głupia i egzaltowana grafomanka.

Powoli, w milczeniu, w zapachu mięty, szałwii i pokrzywy, schodzili nad rzekę Westchnienie. Schodami w dół. Brzegiem strumienia, który zwał się Szept.

*****

Gdy wieczorem, wyperfumowana, z wilgotnymi jeszcze po aromatycznej kąpieli włosami weszła do królewskich komnat, zastała Auberona na sofie, schylonego nad księgą. Bez słowa, gestem tylko, polecił, by usiadła obok.

Księga była bogato ilustrowana. Prawdę powiedziawszy, nie było w niej nic prócz ilustracji. Ciri, choć starała się grać światową damę, krew uderzyła na policzki. W świątynnej bibliotece w Ellander widziała kilka podobnych dzieł. Ale z księgą Króla Olch tamte nie mogły konkurować, ani bogactwem i rozmaitością pozycji, ani artyzmem ich obrazowania.

Oglądali długo, w milczeniu.

— Rozbierz się, proszę.

Tym razem on też się rozebrał. Ciało miał szczupłe i chłopięce, chude wręcz jak Giselher, jak Kayleigh, jak Reef, których wielekroć widywała, gdy kąpali się w strumieniach lub górskich jeziorkach. Ale od Giselhera i Szczurów aż biła witalność, aż biło od nich życie, chęć życia płonąca wśród srebrnych kropelek rozpryskiwanej wody.

A od niego, od Króla Olch, biło zimno wieczności.

Był cierpliwy. Kilka razy zdawało się, że już, już. Ale jednak nic z tego nie wyszło. Ciri była na siebie zła, pewna, że to przez jej niewiedzę i paraliżujący brak wprawy. Zauważył to i uspokoił ją. Jak zwykle, bardzo skutecznie. A ona zasnęła. W jego ramionach.

Ale rano nie było go przy niej.

*****

Następnego wieczoru Król Olch po raz pierwszy objawił zniecierpliwienie.

35
{"b":"87893","o":1}