Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Ciri nie przerywała, bojąc się, by nie zaczął grać.

— Dziecko, na którym nam tak bardzo zależy — podjął Avallac'h, bawiąc się fletnią — potomek i nosiciel genu Lary Dorren, genu, który był przez nas specjalnie budowany, może uratować mieszkańców tamtego świata. Mamy podstawy mniemać, że potomek Lary i twój, rzecz jasna, będzie posiadał zdolności tysiąckrotnie silniejsze od tych, które posiadamy my, wiedzący. Które w postaci szczątkowej posiadasz ty. Wiesz, o co chodzi, prawda?

Ciri zdążyła się nauczyć, że w Starszej Mowie takie figury retoryczne, choć z pozoru będące pytaniami, nie tylko nie wymagały, ale wręcz zabraniały odpowiadania.

— Krótko mówiąc — podjął Avallac'h — idzie o możliwość przemieszczania między światami nie tylko siebie, swej własnej niewiele wszak znaczącej osoby. Rzecz w otwarciu Ard Gaeth, wielkich i stałych Wrót, przez które przeszliby wszyscy. Przed Koniunkcją udawało nam się to, chcemy to osiągnąć i teraz. Ewakuujemy z ginącego świata bytujących tam Aen Seidhe. Naszych braci, którym jesteśmy winni pomoc. Nie moglibyśmy żyć z myślą, że czegoś zaniechaliśmy. I uratujemy, ewakuujemy z tamtego świata wszystkich zagrożonych. Wszystkich, Zireael. Ludzi także.

— Doprawdy? — nie wytrzymała. - Dh'oine także?

— Także. Sama teraz widzisz, jak jesteś ważna, ile od ciebie zależy. Jak ważną rzeczą jest, byś była cierpliwa. Jak ważną rzeczą jest, byś dziś wieczorem poszła do Auberona i została całą noc. Wierz mi, jego zachowanie nie było demonstracją niechęci. On wie, że dla ciebie nie jest to sprawa łatwa, wie, że mógłby natrętnym pośpiechem dotknąć cię i zrazić. On bardzo wiele wie, Jaskółko. Nie wątpię, że to zauważyłaś.

— Zauważyłam — prychnęła. - Zauważyłam także i to, że prąd zniósł nas już dość daleko od Tir ná Lia. Pora wziąć się do wioseł. Których tu zresztą nie widzę.

— Bo ich tu nie ma — Avallac'h uniósł rękę, zakręcił dłonią, strzelił palcami. Łódź zatrzymała się. Chwilę stała w miejscu, a potem zaczęła płynąć pod prąd.

Elf rozsiadł się wygodniej, przyłożył do ust fletnię i bez reszty poświęcił się muzyce.

*****

Wieczorem Król Olch podjął ją kolacją. Gdy weszła, szeleszcząc jedwabiem, gestem zaprosił ją do stołu. Służby nie było. Usługiwał jej sam.

Kolacja składała się z kilkunastu rodzajów warzyw. Były też grzyby, gotowane i duszone w sosie. Grzybów takich Ciri równierz nigdy jeszcze nie jadła. Niektóre były białe i cieniutkie jak listki, w smaku delikatne i łagodne, inne, brązowe i czarne, mięsiste i aromatyczne.

Auberon nie żałował jej też różowego wina. Pozornie lekkie, uderzało do głowy, odprężało, rozwiązywało język. Zanim się obejrzała, opowiedziała mu o rzeczach, o których jeszcze nigdy nie sądziła, że opowie.

Słuchał. Cierpliwie. A ona nagle przypomniała sobie, po co tu jest, spochmurniała i zamilkła.

— Jak rozumiem — dołożył jej całkiem nowych grzybów, zielonkawych i pachnących jak szarlotka — mniemasz, że z owym Geraltem wiąże cię przeznaczenie?

— Właśnie tak — uniosła puchar naznaczony już licznymi śladami jej pomadki. - Przeznaczenie. On, to znaczy Geralt, jest przeznaczony mnie, a ja jemu. Nasze losy się wiążą. Lepiej by więc było, bym stąd odeszła. Zaraz. Rozumiesz?

— Przyznam, że nie bardzo.

— Przeznaczenie! — wypiła łyk. - Siła, której lepiej na drodze nie stawać. Dlatego myślę… Nie, nie, dziękuję, nie nakładaj mi już, proszę, najadłam się tak, że chyba pęknę.

— Wspomniałaś, że myślisz.

— Myślę, że błędem było zwabić mnie tu. I zmuszać do… No, wiesz, co mam na myśli. Ja muszę stąd odejść, pospieszyć im z pomocą… Bo moje przeznaczenie…

— Przeznaczenie — przerwał, unosząc kielich. - Predestynacja. Coś, co jest nieuniknione. Mechanizm, który sprawia, że praktycznie nieskończona liczka niemożliwych do przewidzenia wydarzeń musi zakończyć się takim, a nie innym skutkiem. Czy tak?

— Pewnie!

— Dokąd zatem i po co chcesz iść? Pij wino, ciesz się chwilą, raduj życiem. Co ma przyjść, i tak przyjdzie, jeśli to nieuniknione.

— Akurat. Tak dobrze to nie ma.

— Przeczysz więc sama sobie.

— Nieprawda.

— Przeczysz przeczeniu, a to już jest błędne koło.

— Nie! — szarpnęła głową. - Nie może tak być, że się siedzi i nic nie robi! Nic samo nie przychodzi!

— Sofizmat.

Nie wolno bezmyślnie tracić czasu! Można przegapić właściwy moment… Ten jeden właściwy, niepowtarzalny. Bo czas nie powtarza się nigdy.

— Pozwól — wstał. - Popatrz, o, na to.

Na ścianie, którą wskazał, widniał wypukły relief przedstawiający ogromnego łuskowatego węża. Gad, zwinąwszy się w kształt ósemki, wgryzał się zębiskami we własny ogon. Ciri widziała już coś takiego, ale nie pamiętała gdzie.

— Oto — powiedział elf — pradawny wąż Urobos. Urobos symbolizuje nieskończoność i sam jest nieskończonością. Jest wiecznym odchodzeniem i wiecznym powracaniem. Jest czymś, co nie ma ani początku, ani końca.

— Czas jest jak pradawny Urobos. Czas to upływające chwile, ziarenka piasku przesypujące się w klepsydrze. Czas to momenty i zdarzenia, którymi tak chętnie próbujemy go mierzyć. Ale pradawny Urobos przypomina nam, że w każdym momencie, w każdej chwili, w każdym zdarzeniu kryją się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. W każdej chwili kryje się wieczność. Każde odejście jest zarazem powrotem, każde pożegnanie powitaniem, każdy powrót rozstaniem. Wszystko jest jednocześnie początkiem i końcem.

— I ty też — powiedział, w ogóle na nią nie patrząc — jesteś zarazem początkiem i końcem. A ponieważ była tu mowa o przeznaczeniu, wiedz, że to właśnie jest twoje przeznaczenie. Być początkiem i końcem. Rozumiesz?

Zawahała się na moment. Ale jego palące oczy zmusiły ją do odpowiedzi.

— Rozumiem.

— Rozbierz się.

Powiedział to tak beztrosko, tak obojętnie, że omal nie wrzasnęła ze złości. Drżącymi rękoma zaczęła rozpinać kamizelkę.

Palce były nieposłuszne, haftki, guziczki i tasiemki nieporęczne i ciasne. Choć Ciri spieszyła się jak mogła, chcąc jak najszybciej mieć to wszystko za sobą, rozbieranie trwało denerwująco długo. Ale elf nie sprawiał wrażenia kogoś, komu się spieszy. Jak gdyby naprawdę miał do dyspozycji całą wieczność.

Kto wie, pomyślała, może i ma?

Już w zupełnym dezabilu, przestąpiła z nogi na nogę, posadzka ziębiła jej stopy. Zauważył to, bez słowa wskazał łoże.

Pościel była z norek. Ze zszytych w wielkie błamy norczych futerek. Mięciutkich, ciepłych, przyjemnie łaskoczących.

Położył się obok niej, całkowicie ubrany, w butach nawet. Gdy jej dotknął, wyprężyła się mimowolnie, trochę zła na siebie, bo była zdecydowana do końca grać hardą i niewzruszoną. Zęby, co tu dużo gadać, cokolwiek jej szczękały. Jego elektryzujących dotyk uspokajał jednak, a palce uczyły i rozkazywały. Wskazywały. W momencie, gdy zaczęła rozumieć wskazówki tak dobrze, że niemal z wyprzedzeniem, zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że to Mistle. Ale nie udało jej się. Bo bardzo od Mistle się różnił.

Dłonią pouczył ją, co ma zrobić. Posłuchała. Nawet chętnie. Spiesznie.

On w ogóle się nie spieszył. Sprawił, że pod pieszczotą zmiękła jak jedwabna wstęga. Zmusił ją do jęku. Do przygryzienia warg. Do gwałtownego, wstrząsającego całym ciałem spazmu.

Tego, co zrobił potem, nie spodziewała się zupełnie.

Wstał i odszedł. Zostawiając ją rozpaloną, dyszącą i rozdygotaną.

Nawet się nie obejrzał.

Ciri krew uderzyła do twarzy i skroni. Zwinęła się w kłębek na norczych błamach. I załkała. Z wściekłości, wstydu i upokorzenia.

*****

Rano znalazła Avallac'ha w perystylu za pałacem, wśród szpaleru posągów. Posągi — rzecz szczególna — przedstawiały elfie dzieci. W różnych, głównie rozbrykanych pozach. Zwłaszcza ten, przy którym stał elf, był ciekawy — przedstawiał malca z wykrzywioną w złości buzią, z zaciśniętymi piąstkami, stojącego na jednej nodze.

Ciri długo nie mogła oderwać wzroku, a w podbrzuszu czuła tępy ból. Dopiero ponaglona przez Avallac'ha opowiedziała o wszystkich. Ogólnikowo i jąkając się.

— On — powiedział poważnie Avallac'h, gdy skończyła — więcej niż sześćset pięćdziesiąt razy oglądał dymy Saovine. Wierz mi, Jaskółko, to wiele nawet jak na Lud Olch.

— A co mnie to obchodzi? — warknęła. - Ja się umówiłam! Nauczyliście się chyba od krasnoludów, waszych pobratymców, co to takiego kontrakt? Ja się wywiązuję! Oddaję się! Co mnie obchodzi, że on nie może lub nie chce? Co mnie obchodzi, czy to starcza niemoc, czy też go nie pociągam? Może brzydzi się Dh'oine? Może jak Eredin widzi we mnie tylko samorodek w kupie kompostu?

— Mam nadzieję. - Twarz Avallac'ha, rzecz niebywała, zmieniła się i skurczyła. - Mam nadzieję, że nie powiedziałaś mu czegoś podobnego?

— Nie powiedziałam. Choć miałam ochotę.

— Strzeż się. Nie wiesz, czym ryzykujesz.

— Jest mi wszystko jedno. Ja zawarłam umowę. Wóz albo przewóz! Albo się wywiążecie, albo umowę unieważniamy i będę wolna.

— Strzeż się, Zireael — powtórzył, wskazując na statuetkę rozbrykanego bobasa. - Nie bądź taka, jak ten tu. Uważaj na każde słowo. Staraj się zrozumieć. A jeśli czegoś nie rozumiesz, pod żadnym pozorem nie działaj pochopnie. Bądź cierpliwa. Pamiętaj, czas nie ma znaczenia.

— Ma znaczenie!

— Nie bądź, prosiłem, krnąbrnym dzieckiem. Jeszcze raz powtarzam: bądź cierpliwa z Auberonem. Bo to twoja jedyna szansa na odzyskanie wolności.

— Doprawdy? — krzyknęła niemal. - Zaczynam mieć wątpliwości! Zaczynam podejrzewać, że oszukałeś mnie! Że wszyscy mnie oszukaliście…

— Obiecałem ci — twarz Avallac'ha była równie martwa jak kamień posągów — że wrócisz do twego świata. Dałem słowo. Paddawanie słowa w wątpliwość jest dla Aen Elle ciężką obrazą. By cię przed nią ustrzec, proponuję zakończyć tę rozmowę.

Chciał odejść, ale zagrodziła mu drogę. Jego akwamarynowe oczy zwęziły się a Ciri zrozumiała, że ma do czynienia z elfem bardzo, ale to bardzo niebezpiecznym. Ale było za późno, by się cofać.

33
{"b":"87893","o":1}