Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Naprawdę dużo wiesz.

— To już ustaliliśmy.

— I pragniesz mi pomóc.

— A ty tę pomoc odrzucasz. Nie wierzysz w szczerość moich intencji. Nie ufasz mi.

Posłuchaj, ja…

— Nie tłumacz się. Zjedz jeszcze karczochów.

Ktoś tam znowu ślubował na czaplę. Cahir prawił komplementy baronównom. Angouleme, podchmieloną, słychać było na cały stół. Rabogęby baron, ożywiony dyskursem o łukach i strzałach, zaczął wręcz nadskakiwać Milvie.

— Proszę, skosztuj waćpanna szyneczki z dziczka. Ech, że tak rzeknę… Są w mych włościach czarne pola, gdzie buchtują całe ich, że tak rzeknę, watahy.

— O.

— Trafiają się tam ładne pojedynki, sztuki trzycetnarowe… Sezon w pełni… Jeśli waćpanna wyrazisz życzenie… Możem, że tak rzeknę, na łów pospołu…

— My tu przecie tak długo nie zabawim — Milva dziwnie prosząco spojrzała na Geralta. Bo ważniejsze, ż przeproszeniem mości pana, mamy dzieła niźli polowaczka.

— Chociaż — dodała szybko, widząc, że baron się chmurzy — wielce chętnie bym z waszą mością na czarnego zwierza poszła.

Baron rozpromienił się natychmiast.

— Jeśli nie na łowy — oświadczył ochoczo — tedy choćby do siebie zapraszam. Do rezydencji. Pokażę mą kolekcję rosochów, poroży, że tak rzeknę, fajek i szabli…

Milva utkwiła wzrok w obrusie.

Baron chwycił tacę z kwiczołami, usłużył jej, potem malał puchar wina.

— Wybaczcie — powiedział. - Jam nie dworak. Zabawiać nie umiem. Z dworską gadką nietęgo u mnie.

— Ja — odkaszlnęła Milva — w lesie wychowana jestem. Ciszę cenić sobie umiem.

Fringilla znalazła pod stołem dłoń Geralta i uścisnęła ją mocno. Geralt spojrzał jej w oczy. Nie mógł odgadnąć, co się w nich kryje.

— Ufam ci — powiedział. - Wierzę w szczerość twoich intencji.

— Nie kłamiesz?

— Przysięgam na czaplę.

*****

Miejski strażnik musiał z okazji Yule sobie podchmielić, chodził bowiem chwiejnie, tłukł halabardą o szyldy i gromko, acz bełkotliwie obwieszczał, że już dziesiąta na zegarze, choć w rzeczywistości było dobrze po północy.

— Jedź do Beauclair sam — powiedział niespodziewanie Reynart de Bois-Fresnes zaraz po tym, jak wyszli z oberży. - Ja zostanę w mieście. Do jutra. Bywaj, wiedźminie.

Geralt wiedział, że rycerz ma w mieście zaprzyjaźnioną niewiastę, mąż której dużo podróżował w interesach. Nie rozmawiali o tym nigdy, albowiem o takich sprawach mężczyźni nie rozmawiają.

— Bywaj, Reynart. Zadbaj o skoffina. Żeby się nie zaśmierdział.

— Jest mróz.

Był mróz. Uliczki były puste i mroczne. Światło księżyca oświetlało dachy, brylantowo lśniło na zwisających z okapów sopelkach, ale nie docierało w głąb zaułków. Podkowy Płotki dzwoniły na bruku.

Płotka, pomyślał wiedźmin, kierując się w stronę pałacu Beauclair. Zgrabna cisawa kobyłka, prezent od Anny Henrietty. I Jaskra.

Ponaglił konia. Spieszył się.

*****

Po uczcie wszyscy spotkali się na śniadaniu, na które przyzwyczaili się chodzić do kompleksu zamkowej kuchni. Zawsze ich tam mile widziano, nie wiedzieć czemu. Zawsze znalazło się tam dla nich coś ciepłego, prosto z garnka, patelni lub rożna, zawsze znalazł się chleb, smalec, boczek, ser i kiszone rydze. Nigdy nie zabrakło dzbanka lub dwóch jakiegoś białego lub czerwonego produktu słynnych lokalnych winnic.

Zawsze tam chodzili. Od dwóch spędzonych w Beauclair tygodni. Geralt, Regis, Angouleme i Milva. Tylko Jaskier śniadał gdzie indziej.

— Jemu — komentowała Angouleme, smarując chleb — smalec za skwarkami przynoszą do łóżka! I nisko się kłaniają!

Geralt był skłonny wierzyć, że właśnie tak było. A właśnie dziś postanowił to sprawdzić.

*****

Znalazł Jaskra w sali rycerskiej. Poeta miał na głowie karminowy beret, wielki jak bochen pytlowego chleba, a na sobie utrzymany w tonacji dublet bogato haftowany złotą nicią. Siedział w karle z lutnią na kolanie i niedbałymi kiwnięciami głowy reagował na komplementy otaczających go dam i dworaków.

Anny Henrietty, na szczęście, na horyzoncie widać nie było. Geralt bez wahania złamał więc protokół i śmiało wkroczył do akcji. Jaskier dostrzegł go natychmiast.

— Waszmościowie — nadął się i iście po królewsku machnął ręką — zechcą nas zostawić samych. Służba niechaj również się oddali!

Zaklaskał w dłonie, a nim echo klaskania przebrzmiało, byli już w sali rycerskiej sam na mas ze zbrojami, malowidłami, panopliami i silnym zapachem pudru, jaki zostawał po damach.

— Fajna zabawa — ocenił bez przesadnej złośliwości Geralt — tak ich przeganiać, co? To musi być miłe uczucie, wydawać rozkazy jednym władczym gestem, jednym klaśnięciem, jednym monarszym zmarszczeniem brwi. Patrzeć, jak wycofują się tyłem jak raki, gnąc się przed tobą w ukłonach. Fajna zabawa. Co? Panie faworycie?

Jaskier skrzywił się.

— Idzie ci o coś konkretnego? — spytał kwaśno. - Czy tylko chodzi o samo gadanie?

— Chodzi mi o coś bardzo konkretnego. Tak bardzo, że bardziej nie można.

— Mów więc, słucham.

— Potrzebujemy trzech koni. Dla mnie, dla Cahira i Angouleme. I dwóch luzaków. Łącznie trzy dobre wierzchowce plus dwa podjezdki. Podjezdki, no, może w ostateczności muły, załadowane prowiantem i paszą. Na tyle twoja księżna chyba cię ceni, co? Zasłużyłeś u nie tyle, mam nadzieję?

— Nie będzie z tym żadnego problemu — Jaskier, nie patrząc na Geralta, wziął się za strojenie lutni. - Dziwi mnie tylko twój pośpiech. Powiedziałbym, że dziwi mnie on w równym stopniu co twój głupawy sarkazm.

— Pośpiech cię dziwi?

— A żebyś wiedział. Październik się kończy, a pogoda psuje się zauważalnie. Lada dzień na przełęczach spadną śniegi.

— A ciebie dziwi pośpiech — pokiwał głową wiedźmin. - Ale dobrze, że mi przypomniałeś, załatw jeszcze ciepłe odzienie. Futra.

— Myślałem — rzekł wolno Jaskier — że przeczekamy tu zimę. Że zostaniemy tu…

— Chcesz — palnął Geralt bez zastanawiania — to zostań.

— Chcę — Jaskier wstał nagle, odłożył lutnię. - I zostaję.

Wiedźmin słyszalnie wciągnął powietrze. Milczał. Patrzył na gobelin, na którym wyobrażona była walka tytana ze smokiem. Tytan, pewnie stojąc na dwóch lewych nogach, usiłował wyłamać smokowi żuchwę, a smok nie wyglądał na zachwyconego.

— Zostaję — powtórzył Jaskier. - Kocham Anariettę. A ona kocha mnie.

— Geralt milczał nadal.

— Będziecie mieli wasze konie — podjął poeta. - Dla ciebie każę wyszykować rasową kobyłkę o imieniu Płotka, ma się rozumieć. Będziecie wyekwipowani, oprowiantowani i ciepło odziani. Ale ja szczerze radzę, by zaczekać do wiosny. Anarietta…

— Czy ja dobrze słyszę? - wiedźmin odzyskał wreszcie głos. - Czy mnie słuch nie myli?

— Rozum — warknął trubadur — masz przytępiony niezawodnie. Co do innych zmysłów, nie wiem. Powtarzam: kochamy się, Anarietta i ja. Zostaję w Toussaint. Z nią.

— Jako kto? Miłośnik? Faworyt? A może książę małżonek?

— Status formalnoprawny jest mi w zasadzie obojętny — przyznał szczerze Jaskier. - Ale niczego wykluczyć nie można. Małżeństwa też nie.

Geralt znowu milczał, kontemplując walkę tytana ze smokiem.

— Jaskier — powiedział wreszcie. - Jeśli piłeś, to wytrzeźwiej. Jeśli nie piłeś, to się napij. Wtedy pogadamy.

— Nie bardzo rozumiem — zmarszczył brwi Jaskier — dlaczego tak mówisz.

— Pomyśl chwilkę.

— Że niby co? Mój związek z Anariettą tak cię zbulwersował? Chciałbyś, być może, apelować do mojego rozsądku? Daruj sobie. Ja sprawę przemyślałem. Anarietta mnie kocha…

— A znacz ty — przerwał Geralt — takie powiedzenie: łaska księżnych na pstrym koniu jeździ? Nawet jeśli ta twoja Anarietta nie jest płocha, a na płochą mi ona, wybacz szczerość, wygląda, to…

— To co?

— Tylko w bajkach księżne wiążą się z grajkami.

— Po pierwsze — nadął się Jaskier — nawet taki prastak jak ty musiał słyszeć o małżeństwach morganatycznych. Mam ci przytoczyć przykłady z historii dawniejszej i najnowszej? Po drugie, pewnie cię to zdziwi, ja wcale nie jestem z ostatnich. Mój ród, de Lettenhove, wywodzi się od…

— Słucham cię — przerwał znowu Geralt, robiąc się zły — ogarnia mnie zdumienie. Czy to w istocie mój przyjaciel Jaskier prawi takie farmazony? Czy to naprawdę mój przyjaciel Jaskier zatracił ze szczętem rozum? Czy to Jaskier, którego znałem jako realistę, teraz ni z tego, ni z owego zaczyna żyć w sferze iluzji? Otwórzże ty oczy, kretynie.

— Aha — powiedział wolno Jaskier, zaciskając wargi. - Cóż za ciekawe odwrócenie ról. Ja jestem ślepcem, ty zaś nagle stałeś się uważnym i bystrym obserwatorem. Zwykle bywało odwrotnie. A czegóż to, ciekawość, z rzeczy tobie widzianych ja nie dostrzegam? Hę? Na co mam, według ciebie, otworzyć oczy?

— Choćby na to — wycedził wiedźmin — że twoja księżna to zepsute dziecko, z którego wyrosła zepsuta arogantka i bufonka. Na to, że użyczyła ci wdzięków zafascynowana nowością i puści cię w trąbę natychmiast, gdy zjawi się nowy grajek z nowszym i bardziej fascynującym repertuarem.

— Bardzo niskie i wulgarne jest to, co mówisz. Masz tego świadomość, mam nadzieję?

— Mam świadomość twego braku świadomości. Jesteś szaleńcem, Jaskier.

Poeta milczał, gładząc gryf lutni. Trochę potrwało, zanim przemówił.

— Wyruszyliśmy z Brokilonu — zaczął wolno — w obłąkańczej misji. Podejmując wariackie ryzyko, rzuciliśmy się w szaleńczy i pozbawiony najmniejszej szansy na sukces pościg z mariażem. Za majakiem, senną zjawą, za szaleńczym marzeniem, za absolutnie nieziszczalnym ideałem. Ruszyliśmy w pościg jak głupcy, jak wariaci. Ale ja, Geralt, nie powiedziałem ani słowa skargi. Nie nazwałem cię szaleńcem, nie wyśmiewałem. Bo były w tobie nadzieja i miłość. One kierowały tobą w tej szaleńczej misji. Mną zresztą też. Ale ja już dogoniłem miraż, a miałem na tyle szczęścia, że sen się ziścił, a marzenie spełniło. Moja misja skończyła się. Znalazłem to, co tak trudno znaleźć. I mam zamiar to zachować. To ma być szaleństwo? Szaleństwem byłoby, gdybym to porzucił i wypuścił z rąk.

18
{"b":"87893","o":1}