Widział, jak Milva kruszy chleb, patrząc w obrus.
Fringilla zdawała się czytać w jego myślach.
— Marnie trafiła — szepnęła, nachylając się ku niemu — twoja małomówna kompanionka. Cóż, takie rzeczy zdarzają się przy układaniu stołu. Baron de Trastamara nie grzeszy dwornością. Ani elokwencją.
— Może to i lepiej — odrzekł cicho Geralt. - Obśliniony uprzejmością dworak byłby gorszy. Ja znam Milvę.
— Jesteś pewien? — spojrzała na niego szybko. - A nie mierzysz jej aby twoją własną miarką? Nawiasem mówiąc, dość okrutną?
Nie odpowiedział, miast tego usłużył jej, nalewając wina. I uznał, że najwyższy czas wyjaśnić pewne kwestie.
— Jesteś czarodziejką, prawda?
— Prawda — przyznała, całkiem zręcznie maskując zdziwienie. - Po czym poznałeś?
— Wyczuwam aurę — nie wdał się w szczegóły. - I mam wprawę.
— Żeby wszystko było jasne — powiedziała po chwili — nie było moim zamiarem kogokolwiek zwodzić. Nie mam jednak obowiązku obnosić się z moją profesją ani nakładać szpiczastego kapelusza i czarnej opończy. Po co mają straszyć mną dzieci? Mam prawo do incognito.
— Niezaprzeczalnie.
— Jestem w Beauclair, bo tu mieści się jeśli nie największa, to najbogatrza biblioteka znanego świata. Poza uniwersyteckimi, ma się rozumieć. Ale uniwersytety są zazdrosne o dostęp do swych półek, a tutaj ja jestem krewną i przyjaciółką Anarietty i wolno mi wszystko.
— Pozazdrościć.
— Podczas audiencji Anarietta sugerowała, że księgozbiory mogą kryć pożyteczną dla ciebie wskazówkę. Nie zrażaj się jej teatralną egzaltacją. Ona już taka jest. A to, że coś w księgozbiorach znajdziesz, jest rzeczywiście niewykluczone, ba, całkiem prawdopodobne. Wystarczy wiedzieć, czego i gdzie szukać.
— Rzeczywiście. Nic więcej.
— Entuzjazm twoich odpowiedzi iście podnosi na duchu i zachęca do konwersacji — zmrużyła lekko oczy. - Domyślam się powodu. Nie ufasz mi, prawda?
— Może jeszcze jarząbka?
— Przysięgam na czaplę! - młody rycerz z końca podkowy wstał i przewiązał sobie oko szarfą otrzymaną od sąsiadki za stołem. - Ślubuję nie zdejmować tej szarfy dopóty, dopóki do nogi nie wytępieni zostaną grasanci z przełęczy Cervantesa!
Księżna wyraziła uznanie wielkopańskim skinieniem skrzącego się od brylantów diademu.
Geralt liczył, że Fringilla nie podejmie tematu. Był w błędzie.
— Nie wierzysz mi i nie ufasz — powiedziała. - Zadałeś mi cios podwójnie bolesny. Nie tylko wątpisz, że szczerze chcę pomóc, ale do tego nie wierzysz, że mogę. Och, Geralt! Do żywego uraziłeś moją dumę i wyniosłą ambicję.
— Posłuchaj…
— Nie! — uniosła nóż i widelec, jak gdyby grożąc mu nimi. - Nie tłumacz się. Nie znoszę mężczyzn, którzy się tłumaczą.
— A jakich mężczyzn znosisz?
Zmrużyła oczy, a sztućce wciąż trzymała jak gotowe do ciosu puginały.
— Lista jest długa — powiedział wolno — i nie chcę zanudzać cię detalami. Wspomnę jedynie, że dość wysokie miejsce na niej zajmują tacy mężczyźni, którzy dla kochanej osoby gotowi są iść na koniec świata, nieulękle, gardząc ryzykiem i niebezpieczeństwem. I nie rezygnują, choćby wyglądało, że szans na sukces nie ma.
— A pozostałe pozycje listy? — nie wytrzymał. Inni mężczyźni twojego gustu? Również szaleńcy?
— A czymże jest prawdziwa męskość — figlarnie przekrzywiła głowę — jeśli nie wymieszanymi we właściwych proporcjach klasą i szaleństwem?
— Panie i panowie, baronowie i rycerze! — krzyknął gromko szambelan Le Goff, wstając i oburącz wznosząc gigantyczny puchar. - W danych cyrkumstancjach pozwolę sobie wznieść toast: Jaśnie Oświeconej Xiężnej Anny Henrietty.
— Zdrowie i szczęście!
— Hurra!
— Niech żyje! Witat!
— A teraz, panie i panowie — szambelan odstawił kielich, uroczystym gestem skinął na lokajów. - Teraz… Magna Bestia!
Na półmisku, który czterech pachołków musiało nieść na czymś w rodzaju lektyki, wjechała na salę olbrzymia pieczeń, napełniając salę cudownym aromatem.
— Magna bestia! — huknęli chórem biesiadnicy — Hurra! Magna Bestia!
— Jaka znowu, cholera, bestia? — głośno zaniepokoiła się Angouleme. - Nie będę jadła, póki nie dowiem się, co to jest.
— To jest łoś — wyjaśnił Geralt. - Pieczeń z łosia.
— Nie byle jakiego — odezwała się Milva, odkaszlnąwszy. - Byk miał z siedem cetnarów.
— Badylarz. Siedem cetnarów i czterdzieści funtów — powiedział chrapliwie siedzący obok niej rabogęby baron. Były to pierwsze słowa, które uronił od początku biesiady.
Może i byłby to początek konwersacji, ale łuczniczka zaczerwieniła się, utkwiła oczy w obrusie i wznowiła kruszenie chleba.
Ale Geralt wziął sobie do serca słowa Fringilli.
— Czyżby to pan, baronie — spytał — położył tego kapitalnego byka?
— Nie ja — zaprzeczył rabogęby. - Mój synowiec. Wyborny strzelec. Ale to męski temat, że tak rzeknę… Proszę wybaczenia. Nie ma co nudzić dam…
— A z jakiego łuku? — spytała Milva, wciąż wpatrzona w obrus. - Pewnikiem nie ze słabszego jak siedemdziesiątka.
— Laminat. Warstwami cis, akacja, jesion, klejone ścięgnami — odrzekł wolno baron, zdziwiony zauważalnie. - Podwójnie gięty zefar. Siedemdziesiąt pięć funtów mocy.
— A naciąg?
— Dwadzieścia dziewięć cali — baron mówił coraz wolniej, zdawało się, że wypluwa poszczególne słowa.
— Iście machina — powiedziała spokojnie Milva. - Z takiej położy jelonka ze stu kroków nawet. Jeśli strzelec prawdziwie dobry.
— Ja — chrapnął baron, jakby trochę urażony — z ćwierć setki kroków trafiam, że tak rzeknę, bażanta.
— Z ćwierć setki — Milva uniosła głowę — to ja trafiam wiewióra.
Baron zachrząknął, speszony, szybko usłużył łuczniczce jadłem i napojem.
— Dobry łuk — wymamrotał — to połowa sukcesu. Ale nie mniej ważna jak jakość, że tak rzeknę, strzał. Owóż uważasz, waćpanna, według mnie strzała…
— Zdrowie jej miłości Anny Henrietty! Zdrowie wicehrabiego Juliana de Lettenhove!
— Zdrowie! Vivant!
— a ona dała mu dupy — dokończyła kolejną niemądrą anegdotę Angouleme. Młodzi rycerze zanieśli się rżącym śmiechem.
Baronówny, zwące się Queline i Nique, słuchały opowieści Cahira z otwartymi ustami, błyszczącymi oczyma i wypiekami na policzkach. Przy górnym stole wywodów Regisa słuchała cała wyższa arystokracja. Do Geralta — nawet przy jego wiedźmińskim słuchu — docierały przez gwar pojedyncze słowa, orientował się jednak, że mowa jest o upiorach, strzygach, sukkubach i wampirach. Regis gestykulował srebrnym widelcem i dowodził, że najlepsze remedium na wampiry to srebro, kruszec, którego najlżejszy dotyk jest dla wampira absolutnie zabójczy. A czosnek, pytały damy? Czosnek też jest skuteczny, przyznawał Regis, ale kłopotliwy towarzysko, albowiem strasznie śmierdzi.
Cicho przygrywała na gęślach i fujarkach kapela z galeryjki, popisywali się swym kunsztem akrobaci, żonglerzy i połykacze ognia. Trefniś usiłował rozśmieszać, ale gdzie mu tam było do Angouleme. Potem zjawił się niedźwiednik z niedźwiedziem, a niedźwiedź ku ogólnej uciesze zrobił kupę na podłogę. Angouleme posmutniała i przygasła — z czymś takim trudno było konkurować.
Ostronosa księżna znienacka wpadła w furię, za jakieś niebaczne słowo któryś z baronów wypadł z łaski i pod eskortą powędrował do wieży. Mało kto — poza bezpośrednio zaangażowanym — przejął się tą sprawą.
— Tak szybko to ty stąd nie wyjedziesz, niedowiarku — odezwała się Fringilla Vigo, kołysząc kielichem. - Choć najchętniej wyjechałbyś zaraz, nic z tego nie będzie.
— Nie czytaj, proszę, w moich myślach.
— Przepraszam. Były tak silne, że odczytałam mimo woli.
— Sama nie wiesz, ile razy ja już to słyszałem.
— Sam nie wiesz, ile ja wiem. Proszę, zjedz karczochów, są zdrowe, dobrze robią na serce. Serce to ważny organ u mężczyzny, Drugi w kolejności, jeśli idzie o ważność.
— Myślałem, że najważniejsze są klasa i szaleństwo.
— Przymioty ducha powinny iść w parze z walorami ciała. To daje doskonałość.
— Nikt nie jest doskonały.
— To nie jest argument. Trzeba się starać. Wiesz co? Chyba poproszę o te jarząbki.
Rozkroiła ptaszka na talerzu tak szybko i gwałtownie, że wiedźmin aż drgnął.
— Nie wyjedziesz stąd tak szybko — powiedziała. - Po pierwsze, wcale nie musisz. Nic ci nie grozi…
— Nic a nic, w samej rzeczy — nie wytrzymał, wpadł w słowo. - Nilfgaardczycy zlękną się ostrej noty wystosowanej przez książęcą kancelarię. A gdyby nawet zaryzykowali, przepędzą ich stąd ślubujący na czaplę błędni rycerze z przepaskami na oczach.
— Nic ci nie grozi — powtórzyła, nie zwracając uwagi na sarkazm. - Toussaint powszechnie uważane jest za ksiąstewko z bajki, śmieszne i nierealne, będące nadto, z racji winnej produkcji, w stanie permanentnego rauszu i niezmiennej bachicznej radości. Jako takie przez nikogo nie jest traktowane poważnie, ale cieszy się przywilejami. W końcu dostarcza win, a bez wina życia, jak powszechnie wiadomo, nie ma. Dlatego w Toussaint nie działają żadni agenci, szpiedzy ani tajne służby. I nie potrzeba armii, wystarczą błędni rycerze z zasłoniętym okiem. Nikt nie zaatakuje Toussaint. Z twojej miny widzę, że nie do końca cię przekonałam?
— Nie do samego.
— A szkoda — Fringilla zmrużyła oczy. - Lubię docierać do końca. Nie znoszę niespełnień ani półśrodków. Ani niedopowiedzeń. A zatem dopowiadam: Fulko Artevelde, prefekt z Riedburne, sądzi, że nie żyjesz, zbiegowie donieśli mu, że druidki wszystkich was spaliły żywcem. Fulko robi co może, by zatuszować sprawę, noszącą znamiona skandalu. Ma w tym zresztą interes, a na uwadze własną karierę. Nawet gdy dotrze do niego, że żyjesz, będzie już za późno. Wersja, którą podał w raportach, będzie już obowiązującą.
— Dużo wiesz.
— Nigdy tego nie kryłam. Tak więc, argument o nilfgaardzkim pościgu odpada. A innych, które przemawiałyby za szybkim wyjazdem, po prostu brak.
— Interesujące.
— Ale prawdziwe. Z Toussaint można wyjechać czterema przełęczami, wiodącymi w cztery strony świata. Którą przełęcz wybierzesz? Druidki nie powiedziały ci nic i odmówiły współpracy. Elf z gór zniknął…