– Coś pan znalazł?
Jeffrey podniósł się powoli, trzymając pokryty piachem przedmiot. Zaczął go oczyszczać, ale drobiny odchodziły z trudem, jakby przylgnęły do mokrej powierzchni.
– Co to jest? – spytał Dija Udin.
– Nie mam najmniejszego pojęcia – odparł Skandynaw.
– Wygląda jak muszla – zauważyła Ellyse.
– Ale z pewnością nie jest wytworem natury – dodał Lindberg. – Ma zbyt regularne krawędzie i jest idealnie symetryczna.
Gdy Jeffrey odgarnął piasek, ukazał się kolor przedmiotu – dziwny odcień pomiędzy żółtym, a pomarańczowym.
– To maska – odezwał się dowódca.
– Albo czapka dla jakiegoś gówniarza – dodał muzułmanin, po czym wskazał na zwaloną fasadę. – Równie dobrze mógł tu być miejski sracz. To coś akurat przypasowałoby na średniej wielkości dupę.
Reddington spojrzał na nawigatora z głęboką dezaprobatą.
– Koncepcja dobra jak każda inna – powiedział Dija Udin. – Może mieli jakiś dezintegrator fekaliów. Może wystarczyło podłożyć to pod tyłek i…
– Wystarczy.
– Chcę tylko powiedzieć, że wszystko jest możliwe. Nie mamy bladego pojęcia o tej cywilizacji.
– Nie musicie nikomu tego tłumaczyć, sierżancie.
– Tak jest – bąknął Alhassan i wrócił do kontemplowania fasady.
Lindberg musiał przyznać, że przyjaciel ma rację. Łatwo było popaść w hurraoptymizm, zabrać znalezisko na statek, a potem metodą prób i błędów starać się ustalić, czym właściwie jest. Tymczasem na dobrą sprawę mógł to być ładunek wybuchowy. Pozostałość po globalnym konflikcie, który zniszczył tę planetę.
Jeffrey najwyraźniej uzmysłowił sobie to samo, gdyż odłożył przedmiot na ziemię. Trójka załogantów stanęła nad nim niczym nad tlącym się ogniskiem.
– Nie wygląda na nic elektronicznego – zabrała głos Ellyse. – Nie ma żadnych przycisków, żadnego wyświetlacza.
– Jest dość miękkie w dotyku – odparł Reddington. – Może to jakaś forma organicznego sprzętu.
Håkon uznał, że podobne rozmowy będą trwały bezustannie przez następne tygodnie… a może miesiące i lata, jeśli ten świat skrywa więcej zagadek.
– Chce pan to zabrać na pokład? – zapytał.
– Owszem. Przedsięweźmiemy wszystkie środki ostrożności. Izolowane środowisko, kilkustopniowe zapory, zero bezpośredniego kontaktu.
– Pan już miał kontakt.
– Więc jestem jedyną osobą, której grozi niebezpieczeństwo.
Håkon nie był przekonany.
– Zabieranie tego przedmiotu wciąż nie wydaje mi się roztropne, możemy ustanowić polowe stanowisko badawcze, a potem…
– Nie – uciął Reddington. – Chcę mieć pełny ogląd. Tylko sensory statku pozwolą to osiągnąć.
– Popieram dowódcę – dodał Dija Udin. – Obca cywilizacja najprawdopodobniej wybiła naszą rasę, a potem ściągnęła nas tutaj. I najwyraźniej jest to dopiero początek… co może zmienić jeden artefakt odkopany spod fasady budynku?
3
Nazwali ją konchą. Pomysłodawcą był Lindberg, który poniewczasie zmitygował się, że idea nie była specjalnie trafiona. Ponieważ jednak napotkał opór Dija Udina, honor wymagał, by trwał przy swoim.
– Co to, kurwa, znaczy koncha? – zapytał Alhassan, gdy wszyscy prócz Loïca zgromadzili się w pracowni badawczej na rufie Accipitera. Znalezisko znajdowało się za grubą szybą, na białym stoliku.
– Muszla.
– To nie mogłeś nazwać muszlą?
– Rzuciłem pomysł, pułkownikowi się spodobał… a poza tym prawo nazwania znaleziska należy do odkrywcy.
– Ale koncha? – drążył Dija Udin. – Przecież to jakieś wyimaginowane…
– To normalne słowo, opisujące naczynie o kształcie muszli. Pasuje.
– Cisza – polecił Jeffrey. – Chcę słyszeć tylko konkrety.
Odpowiedziało mu milczenie. Wrócili na Accipitera kilka godzin temu i przez cały ten czas usilnie starali się wyłowić z analiz komputerowych cokolwiek pomocnego. Systemy statku przeczesywały laserami każdą cząsteczkę konchy, ale dotychczas nadaremno.
– Panie pułkowniku – odezwał się Jaccard przez interkom. – Nadal brak kontaktu z ISS Nowosybirskiem. Druga jednostka wyszła zza czerwonego karła.
– I?
– To ISS Leavitt, panie pułkowniku.
– Jakiś kontakt?
– Brak, ale wygląda na to, że na statku jest atmosfera.
– Próbuj dalej. Także z Nowosybirskiem. I informuj mnie, jeśli coś się zmieni.
– Oczywiście.
Lampka interkomu się wyłączyła, a Jeffrey spojrzał po zebranych, czekając na konkluzje. Wszyscy skupili wzrok na Lindbergu, co poniekąd było zrozumiałe – w tym towarzystwie jako jedyny wiedział trochę o składzie chemicznym i cząstkach.
Dowódca ponaglił go ruchem dłoni.
– Nie zadał pan pytania.
– Daj sobie spokój, Lindberg.
– Tak jest – odparł Håkon, a potem odchrząknął. – Czymkolwiek jest ten przedmiot, składa się z substancji, której Accipiter nie ma w bazie danych. Może stanowi wypadkową znanych nam materiałów, ale system jej nie rozpoznaje. Ja również nie przypominam sobie takiego układu molekularnego.
– To wszystko? – włączyła się Channary, gdy Skandynaw zrobił pauzę. – Tylko tyle udało ci się ustalić?
– Nie – odparł, podchodząc do panelu. Wyświetlił kilka ciągów danych, które wcześniej widniały na wszystkich stanowiskach, gdzie badano konchę.
– Umiesz coś z tego wyczytać? – bąknął Dija Udin.
– Niewiele – odparł. – Wszystko dlatego, że mowa o nieznanych substancjach. Ale biorąc pod uwagę kilka innych danych, mogę stwierdzić wiek tego przedmiotu.
Spojrzeli na niego z zaciekawieniem.
– Ma co najmniej kilkanaście tysięcy lat. Przeprowadziłem symulacje środowiskowe, uwzględniając model przyjęty dla Marsa, zwiększyłem trochę siły, które…
– Słowem, to dość pewny szacunek – wtrącił Gideon.
– Tak.
Zapadła cisza. Wszyscy wlepili wzrok w tajemniczy przedmiot.
– Coś więcej? – zapytał Jeffrey.
– Starałem się to naładować.
– Co takiego?
– Dałem konsze kopa.
Reddington uniósł brwi.
– Allahowi niech będą dzięki, że jeszcze żyjemy – skwitował Dija Udin.
– Najwyraźniej koncha jest owleczona jakimś dielektrykiem, bo nie sposób było początkowo…
– Czym?
– Izolatorem elektrycznym. Nie sposób było się przezeń przebić, ale ciekawie zrobiło się, gdy spróbowałem podładować urządzenie z drugiej strony, tam, gdzie przykładałoby się je do ucha, gdyby było muszlą.
– Mówisz o urządzeniu nie bez powodu, co? – zapytała Ellyse.
Håkon skinął i nabrał tchu.
– Moim zdaniem koncha wykonana jest z jakiegoś rodzaju polimeru przewodzącego, przynajmniej częściowo. Nie licząc zewnętrznej osłony dielektrycznej, z pewnością miała przewodzić ładunki.
– I co nam to daje? – wtrąciła Channary.
– Nic konkretnego.
– Oprócz tego, że możemy być pewni, z czym mamy do czynienia – zauważyła Nozomi.
– Tak. Z urządzeniem.
– Na bombę w każdym razie nie wygląda? – zapytał Gideon.
– Nie. Przy czym „nie wygląda” to dobrze powiedziane. Wszystkie wnioski są raczej na oko.
Reddington wyciągnął papierosa, a potem przeszedł wzdłuż szyby. Zasiadł w końcu na niewielkim białym fotelu i odgiął głowę w tył. Wypuścił dym nosem, jeszcze przez moment milcząc.
– Jak rozumiem, przydałoby się więcej materiałów do badań.
– Byłoby to wysoce wskazane – odparł Lindberg.
– W takim razie musicie przedstawić mi dobry i bezpieczny sposób prześwietlenia tego, co ta planeta chowa pod powierzchnią. A następnie równie roztropną metodę odkopania tego, co będzie nas interesowało.
– Myślałem o tym – wtrącił Hallford. – Do skanowania możemy użyć aparatury Kennedy’ego. Jak każdy krótkodystansowy statek badawczy, ma tego w bród. Wprawdzie brakuje nam ludzi do operowania tymi systemami, ale jakoś sobie z Lindbergiem poradzimy.
Håkon skinął głową, kiedy główny mechanik przeniósł na niego wzrok.
– O żadnym niebezpieczeństwie nie może być mowy, bo wszystko zrobimy z powietrza.
– Świetnie – odparł Jeffrey. – A odkopanie?
– To trochę większy problem, ale i z nim powinniśmy sobie poradzić. Kennedy ma kilka zewnętrznych emitorów, które powinno dać się skonfigurować, by rozganiały materię.