Remigiusz Mróz Chór zapomnianych głosów
Genius Creations
Bydgosz 2014
Spis treści
Dedykacja
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
O Autorze
Pamięci Piotra A. Dobkowskiego
(1949 – 2014)
Rozdział 1
1
Håkon Lindberg z trudem złapał oddech, budząc się z kriogenicznego snu. Przez przerażająco długi moment nie wiedział, gdzie się znajduje. Potem uświadomił sobie, że leży w przeszklonej komorze.
Nie powinien się wybudzić, jeszcze nie teraz.
Jak przez mgłę zobaczył pochylającą się nad nim postać. Zamrugał kilkakrotnie, ale obraz pozostał rozmazany. Gdy po szybie zaczęła ściekać krew, Håkon uświadomił sobie, że nikt się nad nim nie pochyla – na osłonie leżało ciało. Strużki czerwonej mazi oplatały szybę jak pajęczyna.
Lindberg wydał z siebie stłumiony krzyk.
Nie powinien tego widzieć. Miał pozostawać w diapauzie, aż okręt osiągnie cel podróży. Nawet w przypadku zagrożenia systemy statku nie powinny przerywać sztucznie indukowanego snu, gdyż astrochemik na nic nie przydałby się podczas kryzysu.
A mimo to był przytomny i z przerażeniem obserwował, jak posoka spływa po kapsule. Po chwili ciało się z niej zsunęło, a Lindberg spróbował się poruszyć. Kończyny ani drgnęły, za to udało mu się językiem wypchnąć z gardła metaliczną rurkę.
Wyświetlacz nad nim nie działał i Håkon nie wiedział, jak długo pozostawał w diapauzie ani co dzieje się na pokładzie. Oświetlenie przeszło w stan alarmowy, rozświetlając mrok czerwonymi, płomienistymi rozbłyskami.
Nagle kolejne ciało z impetem spadło na osłonę kabiny. Zanim się po niej osunęło, Håkonowi wydało się, że rozpoznał insygnia dowódcy. Trudno było jednoznacznie przesądzić – nieszczęśnik miał rozłupaną czaszkę, z której wylewało się mózgowie. Połowa twarzy była zmiażdżona, a obnażone, oblane krwią zęby sprawiały nieludzkie wrażenie.
Lindberg zamknął oczy i poczuł, że się trzęsie. Przemknęło mu przez myśl, że będzie następny.
Zaraz potem uniosła się przesłona komory. Zwłoki spadły na podłogę, a krew zaczęła skapywać na astrochemika. Ten wyrwał rurkę z gardła, zgiął się wpół i zaniósł chrapliwym kaszlem. Obezwładniający szum w głowie sprawiał, że nie mógł pojąć, co dzieje się wokół.
Wyskoczył z komory, zahaczając o jej brzeg. Zwalił się na ziemię, po czym przetoczył kawałek w bok, licząc, że cudem uniknie śmierci. O podniesieniu się nie było mowy. Nie słyszał nic poza ogłuszającym szumem, ale był przekonany, że wokół trwa kakofonia jęków i cierpienia. Nie ulegało wątpliwości, że ISS Accipiter zmierzał ku otchłani, wespół z całą załogą. Otwartą kwestią było, co się wydarzyło.
Gdy szmer ustał, astrochemik nie usłyszał niczego poza nieznajomym, zachrypniętym głosem.
– Przestań się toczyć jak poparzony.
Håkon poczuł, że mężczyzna złapał go za przegub dłoni. Obrócił się i spojrzał na pochylającego się nad nim człowieka. Zamrugał kilkakrotnie i niewyraźnie dostrzegł ogorzałą twarz, płaskie czoło, głęboko osadzone oczy. Nie przypominał sobie tego oblicza, ale nie było to nic nadzwyczajnego – na pokładzie Accipitera znajdowało się kilkuset załogantów. Lindberg znał może dwudziestu.
Próbował wychrypieć pytanie, ale struny głosowe jeszcze nie doszły do siebie po długiej diapauzie.
– Nie szarp się, wszystko jest w porządku – powiedział mężczyzna, patrząc na plakietkę z imieniem i nazwiskiem na kombinezonie astrochemika.
Dopiero wówczas Håkon zaskoczył i zrobił to samo. Dija Udin Alhassan. Kolorystyka jego uniformu świadczyła, że wchodził w skład korpusu nawigatorów. Było ich dziesięciu, góra piętnastu. Sama śmietanka załogi. Nawet nie zapuszczali się do mesy, gdzie podczas pierwszych kilku dni kotłowała się reszta.
– Dija Udin – przedstawił się mężczyzna, spoglądając na swoją plakietkę. Poklepał Håkona po ramieniu, a następnie potoczył wzrokiem wokół. – Makabra – dodał.
Lindberg skinął głową, choć sądził, że to określenie jest niedomówieniem.
Chwilę trwało, nim astrochemik wreszcie dobył głosu.
– Co się stało? – zapytał cicho, starając się podnieść.
– Nie wiem – odparł Alhassan. – Ale cokolwiek to było, wygląda na to, że obaj przeżyliśmy.
– Oby nie jako jedyni.
Dija Udin wzruszył ramionami.
– Szedłem tutaj z drugiej komory kriogenicznej – odezwał się. – Nikogo żywego po drodze nie widziałem.
– Co? – rzucił Lindberg, uświadamiając sobie, że rozmówca musiał zostać wybudzony z diapauzy jako jeden z pierwszych. W przypadku zagrożenia kolejność była jasna – najpierw dowódca i ochrona, potem nawigatorzy, mechanicy i cała reszta. Na końcu astrochemicy i inni badacze, którzy mogli tylko przeszkadzać.
– Co, do kurwy nędzy… – zaczął Håkon, wspierając się o ścianę i próbując wstać.
– Spokojnie.
– Spokojnie? – żachnął się Lindberg. – Rozejrzyj się wokół, człowieku.
Zatoczył ręką krąg, co kosztowało go trochę sił.
– Najważniejsze, że żyjemy – odparł Dija Udin. – Resztą będziemy się martwić, jak będziesz w stanie chodzić. A na razie bezpieczeństwo zapewnia nam to. – Poklepał się po kaburze, którą krzywo umocował do paska. Niewątpliwie po drodze zahaczył o zbrojownię, zabierając z niej służbową berettę.
Håkon z trudem oparł się plecami o ścianę i omiótł wzrokiem pomieszczenie. Znajdowała się tu co najmniej setka komór do diapauzy, wszystkie ustawione były w równych rzędach, jak mogiły na cmentarzu. Żadna nie przetrwała hekatomby. Z niektórych załoganci zdążyli wyjść, reszta zginęła w środku. Podłoga spływała krwią i wnętrznościami, w powietrzu unosił się smród ekskrementów.
– Podobno te osłony miały być nie do przebicia – powiedział Alhassan. – Ale najwyraźniej ktoś znalazł sposób.
– Obcy?
Dija Udin zaśmiał się pod nosem.
– Jesteś jednym z tych, którzy wierzą w inne cywilizacje, co? – zapytał, znów klepiąc Lindberga po ramieniu. Sprawiał wrażenie, jakby był w zupełnie innym świecie. – No tak, naukowiec. W Europlanet wszyscy chyba wierzycie w…
– To nie kwestia wiary, tylko prawdopodobieństwa – uciął Håkon, nie mając ochoty na płonne rozważania. Z trudem przełknął ślinę, uzmysławiając sobie, że większość rozbebeszonych ciał wokół to w istocie jego znajomi, inni pracownicy Europlanet.
– Będziesz rzucał freski? – zapytał Alhassan.
– Co?
– Będziesz rzygać? Wyglądasz, jakby ci podchodziło.
– Nie – odparł Lindberg, patrząc na rozłupaną czaszkę dowódcy, który chwilę wcześniej osunął się na jego komorę. – Dlaczego on tu jest?
Dija Udin obrócił się w kierunku przełożonego.
– Przecież w tej kabinie byliśmy tylko my, Europlanet wynajął ją specjalnie…
– Bo byliście wybudzani jako ostatni – odparł Alhassan, również opierając się przy ścianie. – Dowódca musiał uznać, że to ostatnie miejsce, gdzie spotka kogoś żywego.
Håkon potrząsnął głową.
– Opowiedz mi, co się stało. Od początku do końca. Byłeś przecież na mostku, prawda?
– Nie – odparł nawigator, wpijając wzrok w mrugające na czerwono oświetlenie. Wziął głęboki oddech. – Coś musiało nawalić. Obudziłem się jako jeden z ostatnich.
Astrochemik spojrzał na ciało kapitana, zastanawiając się, jaka broń mogła rozpłatać mu czaszkę w ten sposób. Z pewnością nie beretta jego rozmówcy, ale mógł przecież użyć czegoś o większym kalibrze. Zbrojownia stała przed nim otworem.
– Kto to zrobił? Jak… dlaczego? – zaczął mamrotać naukowiec.
– Wszystkiego się dowiemy, zapewniam cię.
Håkon spojrzał na swojego towarzysza.
– Czego więcej byś chciał? – żachnął się Dija Udin. – Nie mam żadnych odpowiedzi. Po drodze wszędzie widziałem takie same obrazki jak tutaj.
– Ktoś nas zaatakował? – zapytał Lindberg.