Gdy Håkon skończył, niepewnie weszli do stojących obok siebie komór.
– Ciekawi mnie, czy najeźdźca ubije nas we śnie – zastanowił się Dija Udin.
– Nie pokazywał się od pół roku.
– Co nie znaczy, że go tu nie ma.
Lindberg przytaknął mu w myśli, ale się nie odezwał. Powtarzał sobie, że nie mają innego wyjścia. Sprawdzili wszystko, co było do sprawdzenia. Zabezpieczyli pomieszczenie z kriokomorami najlepiej, jak potrafili. Zablokowali systemy nawigacyjne statku, wprowadzając szereg kodów i haseł, które znali tylko oni.
Na niewiele się to jednak zda, jeśli najeźdźca postanowi przypuścić atak.
Håkon wziął głęboki oddech.
– Gotowy? – zapytał, trzymając palec na przycisku.
– Nie.
– Więc zaczynamy.
– Kolorowych koszmarów, sukinsynu – powiedział na pożegnanie Dija Udin.
Jego słowa odbijały się Lindbergowi echem w głowie, gdy szklana zasuwa pojawiła się tuż nad nim. Umysł przywołał nieprzyjemne wspomnienia. Krew na szybie, rozpłatana twarz dowódcy.
Håkon z trudem przełknął ślinę i przez chwilę panicznie wzbraniał się przed wzięciem oddechu.
Zaraz potem odpłynął w nieświadomość na najbliższe kilkadziesiąt lat.
Rozdział 2
1
ISS Kennedy wyszedł z przyświetlnej. Systemu statku, jeden po drugim, budziły się do życia po długim śnie. Pierwsze wyświetlacze rozgoniły mrok, diody zaczynały mrugać. Wentylacja cicho zabuczała, odświeżając zatęchłą atmosferę na statku. Rozruch przeprowadzały systemy, które dotychczas były zbędne do nawigacji i podtrzymywania życia. Ciepłe powietrze buchnęło w korytarzach, rozlewając się po pokładzie i wpadając do kajut.
W pomieszczeniu kriogenicznym najpierw rozświetliła się kapsuła dowódcy. Światła pokładowe jeszcze się nie aktywowały, lecz systemy Kennedy’ego już budziły Reddingtona. Szklana szyba nad nim się odsunęła, a niewielka rurka cofnęła z gardła.
Jeffrey zakaszlał cicho i z trudem otworzył oczy. Uczucie przebudzenia po diapauzie przypominało objawy przeziębienia – tyle że w tym przypadku nie można było pozbyć się ich za pomocą jednego zastrzyku lub tabletki.
Pułkownik złapał za brzegi komory i niepewnie się podciągnął. Omiótł wzrokiem pogrążone w mroku pomieszczenie, po czym ociężale wyszedł na zewnątrz. Na chwiejnych nogach zbliżył się do panelu kontrolnego.
– Wszystko w porządku – powiedział do siebie.
Aktywował ekran i z ulgą stwierdził, że są tam, gdzie być powinni. Przed sobą mieli Accipitera, dryfującego na obrzeżach układu Mi Arae. Z tej perspektywy był niewielką plamką na tle żółtego karła.
Reddington pogładził białą brodę, a potem wprowadził kilka krótkich komend do systemu. Gdy powoli zaczęły włączać się światła pokładowe, ruszył do swojej kajuty. Słyszał, jak otwierają się pierwsze komory.
Wróciwszy do siebie, pomyślał, że dopiero co opuścił to pomieszczenie. Tymczasem świat posunął się o pół wieku do przodu. Nie licząc ludzi na pokładzie, wszyscy, których znał, dawno pomarli.
Włączył konsolę przed sobą i wyświetlił dane z komputera pokładowego. Accipiter wydawał się być pogrążony w mechanicznym marazmie, leniwie poddając się przyciąganiu grawitacyjnemu wszystkich ciał niebieskich w okolicy. Nie sposób było stwierdzić, czy na jego pokładzie ktokolwiek przeżył ostatnie pięćdziesiąt lat.
– Panie pułkowniku – rozległ się głos z interkomu.
Jeffrey nacisnął przycisk na blacie biurka.
– Jestem u siebie – odpowiedział.
– Rozumiem – rzekł Loïc. – Melduję, że cała załoga wybudziła się z diapauzy. Inicjujemy procedurę sprawdzania wszystkich systemów. Za pół godziny powinniśmy być gotowi, by…
– Ustaw kurs na Accipitera, Jaccard – uciął dowódca.
– Tak jest – odparł pierwszy oficer, a potem się rozłączył.
Loïc był jednym z najlepszych podkomendnych, z jakimi przyszło służyć Reddingtonowi. Jego niewątpliwym atutem było to, że nie zadawał zbędnych pytań. Pułkownik nie przepadał za towarzystwem innych ludzi i Jaccard najwyraźniej to rozumiał. Zresztą umiejętności interpersonalne nie były konieczne, by dowodzić statkiem.
– W porządku – powiedział do siebie Jeffrey, wstając z fotela. Poszedł pod prysznic, opłukał się z grubsza, po czym założył świeży mundur. Zasiadłszy z powrotem za biurkiem, wziął głęboki oddech i zaczesał włosy na bok. Włączył nagrywanie.
– Jeffrey Reddington, ISS Kennedy. Dowodzący. Melduję dotarcie do celu bez przeszkód. Trwa procedura sprawdzania systemów. Kontakt wzrokowy z ISS Accipiter. Przewidywany czas wejścia na pokład statku: szósta piętnaście czasu Zulu. Kolejny raport o dziesiątej czasu Zulu.
Pułkownik wyłączył nagranie, a potem odgiął się na krześle.
Odpowiedź nadeszła po kilku minutach. Na ekranie pojawiła się młoda kobieta – stanowczo za młoda, by nosić insygnia generalskie.
– Panie pułkowniku, niezmiernie mi miło – powiedziała. – Wiele na pana temat słyszałam.
Reddington przeciągle ziewnął, otwierając szufladę. Wyciągnął z niej paczkę papierosów, a potem odpalił jednego. W powietrzu uniósł się dym substancji zwiększającej koncentrację.
– Przesyłam wszystkie wiadomości oraz aktualizacje systemów, zgodnie z procedurą panu znaną. Proszę szczególną uwagę poświęcić temu, co spotkało ISS Seul. Nie udało nam się zebrać wiele informacji, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa natrafili na podobny problem jak Accipiter. Jedno zdarzenie od drugiego dzielił niecały rok.
Reddington uniósł brew. Umieścił papierosa w kąciku ust, a potem aktywował inny ekran, by spojrzeć na przesyłane dane.
– Wszystko wskazuje na to, że ktoś lub coś, tam jest, panie pułkowniku – ciągnęła kobieta. – Proszę na siebie uważać.
Dowódca skinął głową, po czym przejrzał całą dokumentację.
Nie wyglądało to najlepiej. Ale nie pozostało mu nic innego, jak tylko czekać na rozwój wypadków.
2
Håkon otworzył oczy, starając się wypluć rurkę. Szyba nad nim się rozsunęła, a on natychmiast wyskoczył z komory. Nogi odmówiły posłuszeństwa, ale podtrzymał się o brzeg kapsuły. Zdezorientowanym wzrokiem omiótł pomieszczenie.
– Ożeż kurwa… – rozległ się chrapliwy głos.
Lindberg obserwował, jak towarzysz wynurza się ze swojej komory.
– Ale pospałem – powiedział, przeciągając się. Zlustrował wzrokiem astrochemika i pokręcił głową. – Blady jesteś jak ściana.
Håkon zatoczył się w kierunku rzeczonej ściany. Odsunął przesłonę szafki, a potem nalał sobie płynu, który miał uśmierzyć skutki długiej hibernacji. Zwilżywszy gardło, podszedł do Alhassana i podał mu kubek.
– Dzięki – burknął Dija Udin. – I czego milczysz?
Lindberg odchrząknął.
– Sucho w gardle miałem.
– A już narobiłeś mi nadziei, że coś się spierdoliło i odebrało ci mowę.
– Goń się, Alhassan.
– Mnie również miło cię widzieć.
Czując na sobie ponaglający wzrok towarzysza, Skandynaw podszedł do ekranu astrometrycznego, by sprawdzić, czy dobrze zaprogramował komory. Dija Udin zatoczył się w jego stronę. Wytyczne misji Ara Maxima mówiły jasno, że przy wybudzeniu ma być obecny członek sztabu medycznego – w normalnych okolicznościach ktoś podtrzymywałby ich i sprawdzał, czy wszystko z nimi w porządku. Teraz jednak mogli liczyć tylko na łut szczęścia i statystykę – prawdopodobieństwo, że coś pójdzie źle podczas diapauzy było jak jeden do kilkunastu milionów. Tyle co na loterii, choć i na niej czasem ktoś wygrywa.
– ISS Kennedy na miejscu – powiedział Håkon. – Obrali kurs przechwytujący.
– Świetnie.
– SCD dziesięć minut.
Dija Udin charknął, po czym splunął na podłogę.
– Jak się spało, sukinsynu? – zapytał.
– Chyba kiepsko, biorąc pod uwagę, że czuję się, jakbym przez kilka dni nie zmrużył oka.
– Tak to jest – odparł Alhassan. – Nie potrafią zaprogramować tego dziadostwa odpowiednio.
Załoganci niepewnie ruszyli korytarzem w kierunku windy. Rozglądali się badawczo, ale słowem nie zająknęli na temat niebezpieczeństwa, które mogło czekać na nich za którymś rogiem.