Albo dysponowali doskonałym, wielce niedocenianym przez rząd USA wywiadem. Blaine uznał, że nikt nie miotałby pociskami atomowymi na prawo i lewo, licząc, iż któryś przypadkowo trafi tam, gdzie warto trafiać. Chińczycy musieli dobrze wiedzieć, że w miejscu, w którym znajdował się teraz Blaine i Ochłap, prowadzi się prace nad niekonwencjonalnymi prototypami wysoce zaawansowanej broni.
Blaine sięgnął do swojego wysłużonego plecaczka (kwatermistrz Krypty 13 chciał zamienić stary na nowy, ale Kelly kategorycznie się na to nie zgodził, uznając, iż poprzedni przynosił mu do tej pory szczęście) i wyciągnął licznik Geigera.
Nacisnął guzik mierząc poziom promieniowania. Cienka, postawiona na sztorc wskazówka błyskawicznie poszybowała na czerwone pole, zatrzymując się za końcem skali i podrygując nieustannie, dała licznikowi impuls do wydania z siebie bzyczącego, ostrzegawczego dźwięku.
Blaine schował przyrząd z powrotem do plecaka. Spojrzał na psa.
- No, Ochłap. Dobrze, że zawczasu wzięliśmy Rad-X’y. To miejsce wygrzałoby nas szybciej, niż ty zdążyłbyś puścić bąka.
Pies utkwił swoje czarne, błyszczące oczy w panu.
- Czterdziesto siedmio krotnie ponad górnym pułapem pomiaru. Dasz wiarę? Lepiej załatwmy to, co mamy załatwić i zmywajmy się stąd…
/ Masz rację. Drugi raz nie mam zamiaru chorować. Tylko jak dostaniemy się do środka? /
Blaine miał pomysł.
Ochłap dając wyraz swojego zrozumienia i głębokiej aprobaty na zaproponowany przez pana plan, szczekał przez chwilę, a kiedy ucichł, szczek jego odbijał się echem w prowadzącym do wnętrza ziemi kraterze.
Blaine stał jeszcze przez chwilę spoglądając w rozpościerającą się przed nimi dziurę. Kompleks musiał przypominać cytadelę Bractwa Stali. Najpewniej znajdował się tutaj niewielki, opancerzony budynek z grubego betonu, stanowiący szyb windy prowadzącej na niższe poziomy. Nie pozostał po nim najmniejszy ślad. Blaine zastanawiał się, jak wygląda wnętrze obiektu i czy w ogóle jest tam czego szukać. Jeżeli wystrzelony przez Chińczyków pocisk trafił precyzyjnie w sam środek bazy i eksplodował, siła atomu, ognia i promieniowania jonizującego mogła wgryźć się głęboko w ziemię, niszcząc wszystko, co stanęło na jej drodze.
Śmierć i efekty Wielkiej Wojny jeszcze nigdy nie były dla Blaina tak wyraźne. Zmierzając w stronę Starożytnego Zakonu, spodziewał się zniszczonego kompleksu militarnego, lecz to, co zastał, sprowadziło szok i niedowierzanie. Osiemnastodniowa, trudna wędrówka przez kolejne z licznych w Zachodniej Kalifornii pasmo górskie, wyludnione, pełne niebezpieczeństw i zmutowanych stworzeń pustkowia, oraz głęboki lęk przed powtórzeniem tego, co spotkało jego i psa w Krypcie pod dawnym Bakersfield, sprawiły, że Blaine po raz kolejny w swojej wędrówce po świecie zewnętrznym mierzył się z mrocznymi myślami o porzuceniu własnej misji, powrocie i ucieczce daleko, daleko na północ.
Nie mógł jednak tego zrobić. Los Krypty 13, a być może i całego świata, zależał teraz od niego. Jeżeli Bractwo Stali uznało jego „raport” za niepokojący i wysłało go do Blasku by odnalazł coś, na co mieli przy okazji chrapkę, to Blaine zamierzał stanąć na głowie, tak jak wielokrotnie stawał do tej pory i przynieść tym zakutym w puszki chłoptasiom ich zgubę. Potem raz jeszcze stanie na głowie i przekona ich, że potrzebuje pomocy w walce z Supermutantami. Załatwi to jak prawdziwy, zaradny mieszkaniec pustkowi, a potem… cóż, potem powie Jacorenowi, co o tym wszystkim myśli.
- Chodź, piesku – Blaine zagwizdał na Ochłapa i nakazując psu trzymanie się blisko własnej nogi, ruszyli obaj w stronę zionącej ciemnością wyrwy. – Zobaczymy, czy uda nam się przywiązać linę do tego wystającego pręta zbrojeniowego i zejść do środka…
132
Dzień sto ósmy
To miejsce to najmroczniejsze wnętrze piekła. Ereb z greckiej mitologii, gdzie Hades wysyłał najgorszych, najbardziej bestialskich i okrutnych grzeszników. Już na samym początku próbowało naświetlić nas taką ilością promieniowania, że gdyby nie Rad-X’y, dołączylibyśmy do reszty zwęglonych i rozpływających się zwłok, które widzieliśmy po drodze do wielkiego krateru.
Potem było już tylko gorzej.
Kiedy przywiązaliśmy linę i kiedy upewniłem się, że żelazny pręt jest na tyle stabilny, iż można spróbować schodzić na dół, Ochłap wpadł w panikę i stając na tylnych łapach, wybijając się do góry, skacząc, wierzgając przednimi i kwicząc przeraźliwie, o mały włos nie zepchnął mnie nieopatrznie do środka. Musiałem zabrać go z powrotem na piasek i jakimś cudem udało mi się go uspokoić. Iguany nie działały , ale po kilkunastu minutach jakiejś psiej paranoi i władowanym mu w kuper Stimpaku, zdawał się wracać do rzeczywistości.
Wiedziałem, że Ochłap nie da rady zejść o własnych siłach. Miałem do wyboru dwie możliwości, albo zostawić go na powierzchni i nakazać warować , co samo w sobie nie było takie głupie, ale niosło za sobą pewne ryzyko, którego starałem się za wszelką cenę uniknąć. Uznałem, iż zważywszy na okoliczności, najlepiej będzie obwiązać psa liną w pasie i spuścić na sam dół.
Oczywiście, kiedy tylko Ochłap zrozumiał, że mam zamiar posłać go w mroczną czeluść samego, afera powtórzyła się raz jeszcze, a ja straciłem ł adne czterdzieści minut, żeby u stawić go z powrotem do pionu i jakimś nadludzkim sposobem cierpliwie wytłumaczyć, że to jedyne roz wiązanie, i że jego ukochany pańcio zaraz do niego zejdzie.
Spuściłem go na dół. Wnętrze Blasku było ciemne jak najgłębszy tunel metra i przez większość czasu działałem po omacku. Kiedy poczułem, że pies stanął o własnych łapach, zrozumiałem, jaki błąd popełniłem. Musiałem odciąć linę i dzięki Stwórcy, że w moich jukach miałem jeszcze jedną. Przywiązałem ją, upewniłem się, że dobrze trzyma i z wolna, podpierając nogi o dawne umocnienia, rusztowania, warstwy betonu i fundamenty budowli, począłem opuszczać się do wnętrza piekła.
Ochłap czekał na mnie w całkowitym osłupieniu. Kiedy dotarłem do częściowo zasypanego przez gruz korytarza, rozciąłem okalającą psa linę. Muszę przyznać, iż po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie, że Ochłap lada moment rzuci się na mnie i rozszarpie mi gardło. Zupełnie, jakby nie rozpoznawał mojej osoby . Nie mogłem zrzucić tego na karb postępującej choroby popromiennej, ani na okalające nas gęste ciemności. Moje oczy zdążyły się już do nich przyzwyczaić, zaś oczy psa o wiele lepiej radziły sobie z ciemnością.
Coś złego, niepokojącego i napawającego nieludzkim lękiem unosiło się w powietrzu. Ciemność, szarość, zniszczone, omszałe jakimś osobliwym gatunkiem porostu ściany. Girlandy wodorostów zwisających z sufitu. Nic nie działało. Oświetlenie, system wentylacji. W powietrzu panował zaduch, swąd spalenizny i śmierci. Śmierć dodatkowo świeciła. Cała atmosfera, każda płytka tworząca posadzkę, każda sterta gruzu, kamieni czy walających się wszędzie papierów, sprzętów biurowych, mebli itd., sprawiała wrażenie lśniącej swoim własnym, immanentnym światłem.
Wyciągnąłem licznik Geigera i zeskanowałe m okolicę. Słysząc zgrzytające trzeszczenie, czym prędzej schował go do plecaka, odczuwając narastający we mnie niepokój.
Razem z psem staliśmy przez ładną chwilę. Przypuszczam, iż oboje zastanawialiśmy się nad tym samym: czy po prostu nie opuścić tego upiorowiska i nie zapomnieć, że kiedykolwiek byliśmy w swojej odwadze na tyle głupi, by zapuścić się do jego wnętrza.
Bałem się jednak, że Blask nie pozwoli nam tak łatwo o sobie zapomnieć.
Wsłuchiwałem się w skrzypiące ściany i świszczący pomiędzy rurami oraz wyludnionymi, mrocznymi korytarzami wiatr. Ostatecznie, zebrałem się w sobie i ruszyłem wzdłuż wąskiego tunelu, który miał mnie zaprowadzić…