Литмир - Электронная Библиотека
A
A

- … zagraża nam wszystkim.

- Dokładnie! – oświadczył zadowolony z siebie i swojej manipulacji Jacoren.

Blaine poczuł, że jego efemeryczne wizje się nie myliły. Krypta 13 już go dłużej nie chce. Przypuszczał, że gdyby nie istniało zagrożenie ze strony Supermutantów, Jacoren węszyłby i jątrzył swoim jadem tak długo, aż znalazłby inny pretekst by wykopać Blaina na zewnątrz.

- Niech zgadnę – głos Blaina był szorstki, dumny i pewny siebie. W jego przypadku, pewność ta nie wynikała z socjotechnicznych umiejętności i pozornego klosza bezpieczeństwa, który rozpościerał się nad głową Jacorena (nie mówiąc już o kilkuset tysiącach ton masywu górskiego Coast Ranges), lecz ze wszystkiego, czego nauczył się, będąc na zewnątrz – dla bezpieczeństwa Krypty, należy coś z tym problemem zrobić?

Jacoren posmutniał udając wielce wstrząśniętego tym, co zostanie za chwilę powiedziane. Jednocześnie głęboko w sobie śmiał się usatysfakcjonowany, iż zalążek propozycji wyszedł nie bezpośrednio od niego, lecz od Blaina.

- Obawiam się – westchnął cedząc ostrożnie słowa – iż będę musiał prosić cię, byś jeszcze raz nas opuścił. Wiem, że uratowałeś życie moje i wszystkich w Krypcie, ale zrozum, jeżeli to, co zawarłeś w raportach jest prawdą, Supermutanty, a raczej ktoś, kto im przewodzi, ten… Mistrz… nie spocznie, dopóki nie odnajdzie naszego domu i jako najczystszych z najczystszych nie wcieli nas do swojego wielkiego planu.

- Jeszcze raz na zewnątrz. Po tym wszystkim, wywalasz mnie tam jeszcze raz…

- Nawet nie wiesz, jak jest mi przykro…

126

Odgłos poszczególnych elementów uruchamiających gródź Krypty 13 rozbrzmiewał echem pośród niebezpiecznie niskich stropów jaskini. Blaine Kelly i stojący obok niego pies wielorasowy Ochłap, stali zwróceni plecami do potężnych, stalowych drzwi.

Przed nimi rozpościerał się mrok. Ciemny, nieprzenikniony mrok, z którego dobywała się głucha cisza.

- Przynajmniej nie ma szczurów, co piesku?

Ochłap parsknął i połknął własne szczeknięcie, po czym chapnął pana w formie zabawy w łydkę.

Kochany pies.

- Nie, tym razem nie ma żadnych szczurów – szepnął sam do siebie Blaine. Po czym nie mając odwagi spojrzeć na zamknięte wieko plombujące wejście do jego dawnego domu, ruszył przed siebie przeczuwając, iż nigdy już nie zobaczy tego, co znajduje się we wnętrzu ochraniającej Kryptę przed światem zewnętrznym góry.

Rozdział 12

Cytadela

127

Osiemdziesiątego dnia od postawienia stopy w świecie zewnętrznym, Blaine Kelly domykał kolejny cykl. Wszelkie nadzieje wiązane z powrotem do domu, okazały się być płonne i rozczarowujące. Dni spędzone na rekonwalescencji w bezpiecznych ścianach pokoju numer sześćdziesiąt pięć, nie przyniosły mu ukojenia oraz upragnionego od dawna spokoju. Paradoksalnie to właśnie prośba, rozkaz Nadzorcy Jacorena i ponowne opuszczenie Krypty 13 i zlokalizowanie znajdującego się gdzieś na zachodzie źródła, były tym, co pozwoliło umysłowi Blaina zaznać odrobiny spokoju. W głębi siebie pragnął i potrzebował podobnego pretekstu. Musiał wyjść na zewnątrz. Musiał raz jeszcze doświadczyć tego, czego pod żadnym pozorem nie była w stanie zaoferować mu Krypta 13.

Po osiemdziesięciu dniach, jak w podróży dookoła świat, raz jeszcze wkraczał w przerażającą go niegdyś, post-apokaliptyczną rzeczywistość. Mając u boku swojego dzielnego psa, Ochłapa, przedzierał się na południowy zachód - prosto przez ciągnące się bez końca pasmo gór Coast Ranges.

Ósmego dnia od wyjścia wzniesienia ułagodziły się, zaś dziewiątego zaczęły z wolna pozostawać z tyłu. Dziesiątego, Blaine Kelly dotarł do celu.

128

Cytadela Bractwa Stali zupełnie nie wyglądała jak cytadela. Zajmowała teren nie większy niż tysiąc metrów kwadratowych, z czego większość powierzchni stanowił suchy, pustynny piach. Te tysiąc metrów kwadratowych odgradzała od świata zewnętrznego wysoka, czarna siatka z wijącym się na samym szczycie drutem kolczastym. Blaine dostrzegł, że większość jego fragmentów pokrywa gruba warstwa chropowatej rdzy.

Centralnie pośrodku znajdował się przypominający jednoosobowy schron przeciwatomowy, budyneczek. Miał grube, brązowe mury z głęboką wnęką, w której zostały osadzone dwuskrzydłowe, stalowe drzwi. Cztery rogi łączące ukierunkowane na cztery strony świata ściany, wzmacniały dodatkowo betonowe podpory, łączące się w formie zespolenia dokładnie w środkowym punkcie na dachu. Przypominały oplatające cenny skarb palce ludzkiej dłoni, albo odnóża jakiegoś zmutowanego przez atom pająka.

Skarb znajdujący się we wnętrzu niewielkiego powierzchniowego budynku, musiał faktycznie być cenny. Dwie wyglądające na groźne postaci, obudowane (nie odziane, dosłownie obudowane) w metalowe pancerze wspomagające, stały na straży pilnując wejścia.

Przypominali średniowiecznych rycerzy, o których Blaine czytał będąc małym dziecięciem. Ich wypolerowane zbroje lśniły w słońcu pustyni, zaś okrągłe, długie na półtora metra karabiny obrotowe podtrzymywane przy użyciu obu rąk, wyglądały niczym turniejowe lance.

Albo coś innego, ale Blaine nie miał w tej chwili odwagi na podobne skojarzenia.

Przyglądał się przez moment znajdującemu po prawej stronie od przejścia w siatce symbolowi. Metalowy emblemat przedstawiający postawiony na sztorc miecz z parą skrzydeł podtrzymujących kulę wypełnioną trzema zębatymi trybikami, sugerował, że pod względem technologii, zabezpieczeń i organizacji, miejsce to nie ma zupełnie nic wspólnego z chaotycznym obozowiskiem najeźdźców pod wodzą Garla. Tamtejsze totemy, jakże inne od tego, straszyły okrwawionymi czaszkami i zezwierzęceniem. Ten tutaj sugerował, że chłopcy w stalowych pancerzach zmiotą cię z powierzchni ziemi, nim w ogóle zdążysz mrugnąć oczami.

Blaine wahał się przez moment. Dwie stojące pod budynkiem postacie obserwowały go bacznie. Przejście w siatce nie było zabezpieczone żadną bramą czy furtką. Teoretycznie każdy mógł wejść do środka. Blaine nie wiedział jednak, czy po zrobieniu tego jednego, jedynego kroku, oddzielającego go od świat zewnętrznego a terytorium cytadeli, blaszane chłopaki nie nacisną na cyngle swoich minigunów i nie przemienią strudzonego wędrowca i jego psa w pełną ołowianych kulek papkę.

Zaryzykował.

Dzięki Bogu, nikt nie strzelił.

129

- Witaj w Cytadeli Bractwa Stali – odparł stojący po lewej stronie drzwi kadet. Miał na imię Cabbot i w przeciwieństwie do swojego kolegi, Darrella, jego głowa nie kryła się za przyłbicą hełmu. – Czy mogę spytać, w jakiej sprawie przybywasz?

Blaine Kelly wpatrywał się przez moment w wycelowane prosto w jego krocze działo karabinu obrotowego. Czytał kiedyś o broni tego typu. Podobno mogła wypluć z siebie do sześćdziesięciu tysięcy pocisków na minutę.

- Nazywam się Blaine – poinformował unosząc wzrok do góry i mierząc się przez chwilę z Cabbotem na spojrzenia. – Przybywam z Krypty na północy. Mój Nadzorca…

Blaine pokrótce streścił wszystko, co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich dziewięćdziesięciu dni. Okazało się, że Cabbot dysponował swoim własnym, modyfikowanym przez Bractwo PipBoy’em. Blaine miał tym samym możliwość potwierdzić większość z tego, co mówił, poprzez pokazanie żołnierzowi zapisków z przebytej podróży.

Wspomniał również o znalezionym w jaskini Szpona Śmierci holodysku.

Cabbot był dosłownie oniemiały. Słuchał uważnie, potem uważnie przeglądał zawartość przeniesionych na jego komputer danych, a na koniec, kiedy usłyszał o wielkich, zielonych Supermutantach pacyfikujących Nekropolis i wałęsających się w niebezpiecznej bliskości od Hub – cytadela Bractwa Stali znajdowała się niecały dzień drogi na północny zachód od największej pustynnej metropolii – pobladł na twarzy i oświadczył naprędce, że ma coś ważnego do załatwienia w środku.

89
{"b":"571199","o":1}