Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tak jak pisałem powyżej, gwizdnięcie naszyjnika małżonki Pana Wieżowca okazało się banalnie proste. Skryty za chmurami księżyc prowadził mnie spokojnie do zachodniej dzielnicy Wzgórz.

Szedłem w samotności rozglądając się przezornie na wszystkie strony. Robiłem to jednak dyskretnie próbując nie wzbudzać nadmiernych podejrzeń. Nie było to trudne, ponieważ większość ciężko pracujących na swoje nadziane na patyk iguany mieszkańców Hub, spała po północny w najlepsze. Moja czarna skóra w stylu Mela Kaminsky’ego stanowiła dodatkowy atut.

Odgórnie planowałem, iż nie będę się wygłupiał używając drogich zabawek niewiadomego pochodzenia. Żywiłem głęboką nadzieję, że strażnicy Pana Wieżowca oddają się tym samym czynnościom, co większość strudzonych życiem Hubijczyków.

Jednak ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, okazało się, że wścibskie i wierne niczym psy (sorry, Ochłap) skurwysyny patrolują teren nawet pośród głębokiej nocy . Przeszło mi przez myśl, że Wieżowiec jakimś sposobem ożywił trupy, a te powstając z grobów zaprzysięgły mu niewolniczą służbę po wsze czasy, rezygnując ze snu i całej reszty należących do żywych przywilejów.

Przyczaiłem się za zakrętem wykonanego z czerwonej cegły budynku i dyskretnie, ze stoickim spokojem, nasunąłem na nadgarstek maskujące urządzenie firmy RobCo.

Nacisnąłem guzik i zniknąłem, a wraz z moim zniknięciem, zniknął również należący do pani Wieżowiec naszyjnik.

81

Pomimo, iż wszystko poszło zgodnie z planem, byłem nieziemsko wręcz wkurwiony. Loxley rzucił niezłą sumką za naszyjnik Pani Wieżowcowej. Trzy tysiące kapsli stanowiło fortunę i większość ludzi żyjących w dzisiejszych czasach gdzieś pośród bezkresnych pustkowi zawyła by rozkosznym rykiem domagającego się nagłej rui karibu, gdyby tylko taka ilość gotówki pojawiłaby się gdzieś w zasięgu ich szponów.

I ja powinienem się cieszyć. Na swój sposób, cieszyłem się. Możecie mi wierzyć, ale byłem też wytrącony z równowagi, zaś żądza Pogromcy Arbuzów i nie u gięta postawa Jake’a sprawiły, iż przeliczając mój majątek po raz czterdziesty siódmy, uznałem, iż wciąż nie mam nawet POŁOWY Z TYCH JEBANYCH SZESNASTU TYSIĘCY!!!

Będąc bardziej małostkowym: miałem osiem tysięcy dwieście jedenaście kapsli. Właściwie to dwieście dziewięć, ponieważ włócząc się nadąsany i rozeźlony niczym pszczoła, która właśnie straciła skrzętnie gromadzony od rana kwiatowy pyłek i żądło, kupiłem sobie na pocieszenie butelkę Nuka Coli.

Kosztowała mnie dwa kapsle.

Minęło sporo czasu nim, doszedłem do względnej równowagi. Ochłap próbował mnie początkowo pocieszać. Na odczepnego zwinąłem z kiści Boba kilka jaszczurek i rzuciłem je psu, żeby się nimi wypchał.

Bob, co wydało mi się jakimś surrealnym absurdem, zareagował agresją. O mały włos, a pozabijalibyśmy się w centralnym punkcie Śródmieścia Hub. Stojący po przeciwnej stronie ulicy oficer w pancerzu z zielonych płytek, już miał ruszyć w naszą stronę, kiedy Bob poszedł po rozum do głowy i machnął na całą sprawę ręką.

Jak Boga kocham, kiedyś zastrzelę tego patałacha. Mogłem go też przycisnąć, aby dał mi całość należnej kwoty za milczenie. Powiedzmy za sto lat milczenia. Może wtedy udałoby mi się uzbierać szesnaście tysięcy pieprzonych kapsli. Mimo to zaniechałem tego unikalnego i niezwykle śmiałego planu. Bob nie należał do osób majętnych. Nie mam wątpliwości, że dwie stówy, co pięć dni, mocno odbijały się echem w jego pustej niczym spustoszony przez szczury wór sakwie.

Nie mając nic lepszego do roboty, ruszyłem w stronę Sokoła Maltańskiego.

Tak za sprawą rozpościerającego nade mną pieczę losu, poznałem Kane’a, który całkiem przypadkiem słyszał o moich harcach w Złomowie. Kane natomiast przedstawił mnie Kafarowi. Zaś Kafar, cóż, Kafar szukał kogoś, kto wykona dla niego dwie małe robótki , warte w sumie siedem patoli.

Siedem pieprzonych patoli! Pogromco Arbuzów, przygotuj się! Jesteś już prawie mój!

82

Kafar był wielkim, gnijącym w piwnicy kartoflem o pysku buldoga, odstających uszach, pomarszczonym - od potężnej batalii jaką prowadził jako nastolatek z trądzikiem – podbródkiem i nosem przypominającym rozdętą od procesów gnilnych bulwę.

Mimo to Kafar ze swojej bazy w piwnicy trząsł całym podziemnym światkiem Hub. Jego wpływy były praktycznie nieograniczone i rozpościerały się na wszelkie aspekty działalności lokalnej ludności.

O ile tylko aspekty te brzęczały jak kapsle po Nuka Coli.

Forsa była dla Kafara najważniejsza. Jak mięso dla buldoga, stanowiła podstawowy element przetrwania i dawała możliwość realizowania własnego widzimisię w świecie spowitym przez atom. Aczkolwiek Blaine przypuszczał, że gdyby Kafar urodził się w jakimkolwiek innym czasie i miejscu na świecie, odnosiłby takie same sukcesy i trząsł wszystkim i wszystkimi wokół.

Wprowadzony pod eskortą ochroniarza rasy uległej buldogom, Kane’a, Blaine został przeszukany i postawiony przed obliczem Kafara, którego niegdyś pomylił z Rzeźnikiem. Pomyłka ta była praktycznie nieznaczna, bowiem Kafar ze swoim osobliwym urokiem wzbudzał dokładnie takie samo wrażenie, jak odziany w karmazynowy fartuch sprawca mordu w mięsnym sklepie z cielęciną.

Zaprawiony pustynnym życiem w świecie zewnętrznym Blaine, skulił się instynktownie i zupełnie mimowolnie, gdy lodowate, pozbawione duszy oczy Kafara łypały na niego niczym otumaniający kobrę flet czarodziejskiego fakira o złych intencjach. Do tego dochodziła cała wataha rozsianych po piwnicy ochroniarzy. Każdy jeden z osobna i każda jedna z osobna (to w odniesieniu do samic), rozsiewał wokół przerażający wdzięk. Zupełnie jak ich przepełniony szemranymi intencjami pan. Wszyscy razem tworzyli jakąś groteskową menażerię i kiedy Kafar w końcu przemówił, pod wpływem jego donośnego, hegemonistycznego głosu, Blaine paradoksalnie poczuł się nieco lepiej.

Tylko dlatego, iż w głębi siebie wiedział, że każde padające z ust buldoga słowo skraca czas dzielący go od ponownego znalezienia się na zewnątrz Maltańskiego Sokoła.

- Kane wspominał mi o tobie. Powiedział, że szukasz pracy – Kafar zamilkł by Blaine miał chwilę na poważne przemyślenie sobie reperkusji płynących z udzielenia dwóch możliwych w tej sytuacji odpowiedzi. – Słyszałem, że to ty załatwiłeś Gizma. Niezła robota. Temu tłustemu skurwielowi od dawna należało się manto.

Blaine skinął głową. Żałował, że Ochłap został na zewnątrz. Być może gdyby pies nie przejadł się jaszczurkami, byłby z niego jakiś pożytek. Jakieś wsparcie i podpora.

- No cóż, zważywszy na pewnego rodzaju unikalne walory, które niewątpliwie posiadasz, to bardzo dobrze się składa. Widzisz, mam małą robotę, którą trzeba by wykonać. Ach, ale zaraz, zaraz! Gdzie moje maniery. Jak masz na imię?

- Blaine.

- Blaine – Kafar przez moment ważył dalszą część swojego wywodu. – To dobre imię. Mocne – przerwał wpatrując się swoimi pustymi oczami głęboko we wnętrze jestestwa Blaina (a przynajmniej ten miał takie wrażenie). Kafar sprawiał wrażenie człowieka, z którym nie warto było obcować nawet za wszystkie kapsle i hydroprocesory świata. – No, ale dobrze. Skoro uprzejmości mamy już z głowy. Może chcesz posłuchać, co to takiego?

Blaine Kelly raz jeszcze skinął głową.

- Człowiek kilku słów, co? Podobna mi się to. Widzisz, Kane – Kafar kiwnął głową posyłając zaczepne spojrzenie swojemu pupilowi – powinieneś brać z niego przykład. Tobie jadaczka się nie zamyka. W kółko tylko beeeeczysz, beeeeczysz jak jakaś pieprzona koza!

Wszyscy wybuchli gromkim śmiechem. Człowiek buldog śmiał się najgłośniej, a kiedy przestał, reszta śmiechów umilkła jak ucięta cienką stalową linką. Naturalnie Kane był jedyną osobą, która w tej sytuacji zachowała milczenie.

71
{"b":"571199","o":1}