Oznaczało to tylko jedno, Blaine znajdował się właśnie w centrum lęgowego leża kalifornijskich szczurów jaskiniowych.
Tyle, że wbrew zapamiętanej z encyklopedii definicji, te były znacznie większe. Wydawało mu się, że mogą mieć nawet cztery, może pięć stóp. Do tego były masywniejsze, bardziej muskularne, ich ogony grubsze, a sierść spiczasta (wręcz ostra) i złośliwie nastroszona. Zakrzywione, połyskujące w ogniu płonących trucheł zęby pyszniły się na długość… o Boże! Co najmniej pięciu centymetrów! Oczy zaś zdawały się lekko wybałuszone i jeszcze wredniej czerwone, niż dotychczas.
Kalifornijskie szczury jaskiniowe niewątpliwie stanowiły efekt twórczej mocy niezmordowanego promieniowania. Mała pamiątka dla świata od ludzi, którzy rozpętali ten piekielny konflikt i zamienili zieloną, przyjazną niegdyś planetę w post-apokaliptyczne pustkowie wypełnione mutantami takimi jak te rozsierdzone gryzonie.
Żółte, pełgające płomienie pochłaniające coraz większe połacie szczurzego futra działały na inne gryzonie jak najlepszy z najlepszych odstraszaczy. Świetna wizja reklamowa. Masz problem ze szczurami? Nie możesz pozbyć się gryzoni? Benzyna renomowanej firmy KELLY wypala twoje problemy wprost do nicości. Kup benzynę firmy KELLY i podpal nieproszonych gości. Gwarantujemy sukces i efektowne wrażenia wizualne. Do każdego pięciogalonowego kanistra dołączamy grill z podpałką i miesięcznym zapasem węgla GRATIS! Specjalnie od firmy KELLY!
Swąd palonego mięsa stawał się coraz wyraźniejszy. Po pierwszej fali smrodliwego dymu z futra, obecny grillowany zapach był dla Blaina niemalże przyjemny. Pachniał jak… nadzieja i realna szansa zostawienia tego cholernego miejsca daleko z tyłu. Jednocześnie, na gołym karku i wilgotnych od potu lędźwiach, poczuł coś, co kojarzyło mu się tylko z wypluwanym z wentylatora powietrzem.
Podmuch wiatru.
Podmuch wiatru i coś, co pachniało niemalże normalnie. Coś, co właściwie było pozbawione zapachu, a jednak samo w sobie kuszące i pożądane.
Niestety w tym samym momencie i szczury zwęszyły coś na kształt ich własnej nadziei. Zbiły się w jedną, spójną masę. Okrążyły płonące zwłoki współtowarzyszy i z wolna, wciąż czując respekt przed darem Prometeusza, zaczęły zbliżać się ponownie w stronę Blaina.
Tym razem Blaine nie czekał, nim uzyskają przewagę taktyczną. Wymierzył kolta 6520 i pociągając kilkukrotnie za spust posłał sześć szczurów wprost ku nirwanie.
Wtedy po raz kolejny tego dnia, wydarzyło się coś, czego nie był w stanie przewidzieć: wszystkie, dosłownie wszystkie żywe szczury rzuciły się w obłąkańczym pędzie na nafaszerowane ołowiem truchła kolegów i koleżanek.
Rozpoczęła się wyśmienita, przynajmniej dla niektórych, kanibalistyczna uczta. Co większe gryzonie zanurzały swoje demoniczne mordy w krwawych ochłapach mięsa. Pyski szybko stały się równie czerwone, co nienawistne oczka. Jednocześnie te mniejsze, które nie były w stanie dopchać się do niespodziewanego paśnika, skubały, kąsały i podgryzały te, które właśnie jadły.
Blaine strzelił jeszcze czterokrotnie, po czym przeładował kolta. Tym razem generowany przez broń huk nie powalił i nie przyprawił go o nieznośny atak migreny. Przestrzeń tworząca wnętrze jaskini zdawała się w tym miejscu nieco rozleglejsza. Ściany były w większych odległościach od siebie, a mrok… mrok.
Mrok nie był już do końca mrokiem.
Nie było to jednak istotne. Szczury bowiem ocipiały. Wszystkie mknęły i wijąc się próbowały desperacko uszczknąć coś dla siebie. Blaine nie musiał już właściwie mierzyć dalej. Te, które żarły brutalnie odganiały te, które żreć chciały, a wszystkie w okolicy przy pomocy swego szczurzego, napompowanego siłą atomu intelektu kombinowały, jak capnąć coś małego, co wypełni ich brzuszki i pozwoli choć na chwilę poczuć się bezpiecznie w upragnionej przez zwierzęta sytości.
Płynąca fala ssaczego pomiotu opływała przypominające pale nogi Blaina. Blaine natomiast postanowił skorzystać z okazji i czym prędzej odwrócił się i pobiegł przed siebie. Nie było sensu, ani sposobu lawirować pomiędzy nieposkromionym potokiem zmutowanych zwierząt. Oczami wyobraźni Blaine widział dzisiejszy wpis w dzienniku jego PipBoy’a 2000:
Dzień pierwszy
Brodziłem przez terror żywych, wijących się pod moimi stopami szczurów. Słyszałem dobywający się z ich pysków pisk, kiedy gniotłem im ogony. Słyszałem dziki, przepełniony nienawiścią i podłymi życzeniami śmierci jazgot, kiedy miażdżyłem ich kręgosłupy, czaszki i rozpłaszczałem chronione przez matki młode. Fala pulsującego, mięsistego dywanu przeciwstawiała się moim nieustępliwym wysiłkom wydostania się na zewnątrz; niczym treningowa bieżnia o nierównej, oślizgłej nawierzchni. Potem zaś wszystko się zmieniło, a ja ujrzałem rozjaśniające się wnętrze pieczary. Biologiczna wyściółka spod podeszw moich regulaminowych butów przerzedzała się, aż szczury pozostały gdzieś daleko z tyły: pośród mroku i ciemności spowijających pierwszy, (nie)goszczący mnie obszar radioaktywnego świata zewnętrznego.
Potem faktycznie wszystko uległo zmianie, a zmiana ta była tak błyskawiczna i płynna zarazem, że Blaine przystanął rażony kolejnymi wątpliwościami i wkradającymi się do wnętrza pieczary promieniami obcego mu dotychczas słońca.
Przynajmniej tumany szczurów zniknęły. Z rozgrywającego się gdzieś za jego plecami szczurzego holocaustu, docierały tylko ciche, przytłumione dźwięki bezwzględnej walki, cierpienia, śmierci i pasującej tam jak mrówkojad pośród mrówczego kopca uczty.
Blaine odgarnął opadające mu na czoło kruczoczarne włosy. Schował pistolet do kabury, poprawił wiszący na plecach plecak i tupnął kilkukrotnie nogami próbując strząsnąć z nich fragmenty szczurzej sierści i przylepione drobinki różnych tkanek.
Potem uniósł dłoń osłaniając oczy. Im bliżej wyjścia jaskini, tym mocniej musiał zaciskać powieki. Światło bowiem było tak kłujące i tak intensywne, że Blaina więcej miał teraz wspólnego ze ślepym, głębinowym kretem, aniżeli z człowiekiem.
Jeszcze dostanę jakieś pieprzonej pustynnej ślepoty, pomyślał. Czytał kiedyś o ślepocie arktycznej dotykającej marynarzy w trakcie letnich dni polarnych. Wydawało mu się nawet, że w bibliotece była taka książka, gdzie dwa dziewiętnastowieczne okręty Brytyjskiej Marynarki Królewskiej wypłynęły w poszukiwaniu północno-zachodniego przejścia nad północnym wybrzeżem Kanady. Pech chciał, że obie załogi utknęły na przeszło dwa lata w arktycznych lodach. Komandor okrętu flagowego zażyczył sobie jednego dnia, by na ułożonym na pobliskiej wyspie kopcu pozostawić wiadomość dla ewentualnej ekspedycji ratunkowej. Bodajże siedmioro wysłanych z misją marynarzy powróciło praktycznie całkowicie ślepych. Jeżeli więc istniała ślepota arktyczna, musiał również istnieć jej pustynny odpowiednik.
Blaine był prawie pewien, iż między innymi z jej powodu, Fremeni z Diuny funkcjonowali tylko po zmroku.
Kiedy Blaine znalazł się niemalże na skraju groty, a światło słoneczne stało się nie tylko dojmująco bolesne i absorbujące, ale również wyjątkowo piekące. Potem usłyszał pierwszy od czasów szczurzego holocaustu pisk zmutowanego gryzonia.
Zdawał się zmierzać w jego kierunku.
Oszołomiony słońcem, dusznym, pustynnym powietrzem wkradającym się w rdzawe ściany jaskini, zmęczony potężną, nienaturalną dla niego dawką stresu i napięcia oraz przerażony mknącym w jego kierunku potworem, zachwiał się próbując desperacko znaleźć oparcie dla swoich roztrzęsionych rąk.
Mimo to waciane nogi, ciążący mu straszliwie plecak i ogólnie kiepskie samopoczucie, pociągnęły go ku ziemi z siłą porównywalną do tej zarezerwowanej zazwyczaj dla grawitacji.
Blaine Kelly skulił się w sobie, kiedy nieopatrznie zbyt mocno uchylił jedno z dwojga przymkniętych oczu. Rozpędzony, drący i popiskujący wniebogłosy szczur sunął wprost ku niemu. Targany bolesnymi doświadczeniami chłopak nie był jednak w stanie zmusić się do ponownego rozwarcia powiek.