Oczywiście, ja jako osoba spoza Złomowa, uczestnicząca w tym najeźdźcie właściwie tylko z własnej i nieprzymuszonej woli, zainkasuję za mą odwagę pokaźną sumkę.
Wszystko powinno się udać. Killian, Lars i ja nie przewidujemy żadnych przeciwności.
Absolutnie żadnych.
To będzie kaszka z mleczkiem. Ko lejny wpis zamieszczę po akcji. Teraz powinienem spróbować nieco się zdrzemnąć. Ochłap już od dawna śpi, ale ze względu na swoje problemy gastryczne , Lars wywalił go z posterunku s trażników. Pies fuknął pogardliwie nosem i zdawał się dąsać przez moment, ale z uwagi na dosyć czyste niebo i brak deszczu, szybko przemieścił się na dwór.
PS Tej nocy również spotkałem Lenore . Ze względu na obecność w „barakach” kilkudziesięciu innych osób, nasza relacja ograniczyła się do zdawkowej wymiany zdań dotyczących taktyki uderzeniowej operacji o kryptonimie: „Koniec tłuściocha”.
45
Ciemność nocy okrywała maszerującą grupę swoim skrytobójczym całunem. Na niebie pojawiły się nadciągające z zachodu chmury. Gdzieniegdzie spomiędzy wolnych przestrzeni pary prześwitywały migoczące gwiazdy. Księżyc pozostawał głęboko skryty, a otaczający ludzi mrok dodawał wszystkim pewności siebie.
Killian, Lars, Lenore, Blaine, Ochłap i cała reszta służących Złomowie gliniarzy była podekscytowana i przekonana o szybkim i bezwzględnym zwycięstwie. Tak jak podczas odprawy na posterunku, tak i teraz nikt nie przewidywał żadnych komplikacji. Wszyscy przemierzali ciepłą noc z żarliwym przekonaniem, że cokolwiek by się nie stało, ustrzelą tego tłustego kaszalota i wszystkie problemy skończą się raz na zawsze.
Kiedy grupa dotarła do północnych rejonów miasta, Lars wydał komendę wykonując kilka ruchów prawą dłonią. Wszyscy przycupnęli kryjąc się za jednym z pobliskich budynków. Killian, Lars, Blaine, Ochłap i pięciu innych gliniarzy znaleźli sobie dobre miejsce rozpoznawcze przy załomie ściany niewielkiej szopy ze szpargałami należącymi do jednego z lokalnych rolników.
Kasyno zdawało się wymarłe. Rozświetlone zazwyczaj okna, wnętrze, bijący z otwartych na oścież drzwi odór patologii i hazardu, odgłosy radości, krzyki, dźwięki ruletek, kości i brzęczących jednorękich bandytów, nawet obracający się wokół własnej osi czerwony neon z napisem „GIZMO” – wszystko pozostawało bez życia.
Killian spojrzał podejrzliwie na Larsa. Lars na Killiana, a potem na Blaina. Ochłap obserwował wszystkich przekrzywiając na boki głowę. Wyczuwał chyba narastające w ludziach napięcie, wypełniające ich pogłębiającymi się z wolna wątpliwościami i lękiem.
Przybytek Gizma działał praktycznie przez całą dobę. Zatwardziali hazardziści grali do późna w nocy, a jeszcze bardziej hardcorowi i ci, którzy w jakiś sposób zapożyczyli gdzieś forsę o poranku, wracali gdy tylko mogli i w ten sposób swoją głupotą, nałogiem i płonną nadzieją, praktycznie nieustannie napełniali sakwę nienażartego wieloryba.
Jednak jest taki czas, kiedy i miejsca funkcjonujące dwadzieścia cztery godziny dziennie nieco spuszczają z obrotów i zapadają w swój własny, osobliwy letarg. Tak jak balanga w Norze Szumowin. Początkowo było drętwo, ale kiedy pompujące wódę serca zaczęły sponiewierać umysły biesiadników po całości, zaczynało robić się naprawdę wesoło. Gwar, swawola, krzyki i okrzyki nie miały końca, aż do chwili, kiedy nastrój i energia wpadały w jakąś własną wyrwę, a nad wszystkimi pojawiało się czające gdzieś od dawna przerażające widmo nadciągającej szybko i brutalnie rzeczywistości.
Wtedy dochodziło do rozrób. Statystycznie. Ostatnim razem Człowiek-Pterodaktyl przylutował Trishy, a Neal posłał go za to do piachu. Kiedy już ostatnie, desperackie próby podniesienia ciśnienia wycofywały się daleko poza linię frontu, nadchodził marazm, letarg i towarzyszące im powszechnie lęki.
Potem nadciągał nowy dzień.
Kasyno Gizma tak jak wszystko żyło swoim własnym biorytmem. Końcowa, najspokojniejsza faza przychodziła z reguły między godziną trzecią w nocy a szóstą nad ranem.
Tyle, że nawet wtedy pobrzękiwały maszyny, kości stukały o sukno, a przechodzące z rąk do rąk kapsle wywoływały entuzjastyczne westchnienia bądź desperackie nawoływania.
Teraz zaś nie było nic poza martwą ciszą.
Zupełnie jakby…
- Myślicie, że się nas spodziewa? – zapytał Killian ze wzrokiem utkwionym w zamknięte drzwi frontowe.
- Gizmo zawsze był paranoikiem – rzucił Lars zaciskając ręce na własnym Remingtonie. – Może coś podejrzewać, ale żeby zamknął kasyno?
- Blaine, mówiłeś, że kiedy mnie załatwisz?
- Przed wschodem słońca.
- Świnia pewnie siedzi za biurkiem i czuwa nie mogąc się doczekać, kiedy ktoś przyniesie mu dobre nowiny – wtrącił Lars.
- Tyle, że nawet coś takiego jak moja śmierć – podkreślił Killian wciąż nie odrywając oczu od drzwi frontowych – nie byłoby wystarczającym powodem by zakręcić kurek, z którego płynął niekończący się strumień kapsli… Coś tu nie gra.
Jak gdyby dla potwierdzenia słów burmistrza, głównego szeryfa, właściciela wielobranżowego sklepu i dobrego człowieka w jednej osobie, Ochłap szczeknął dyskretnie.
Blaine natychmiast złapał psa za pysk i unieruchamiając mu paszczę w kurczowym uścisku zmierzył groźnie wzrokiem. Pies spokorniał, spuścił oczy i zdawał się głęboko przeżywać własną niefrasobliwość.
Killian nakazał czwórce czatujących za drugim budynkiem gliniarzy obejść kasyno. Po kilku minutach wrócili z powrotem. Według raportu nigdzie nikogo nie było. Wszystkie okna zostały skrzętnie zatrzaśnięte, zabite deskami bądź zasnute w inny sposób. Gabinet Gizma pod żadnym względem nie odstawał od całości, a okno przez, którego Blaine zapuszczał żurawia, było zamknięte.
Krótko mówiąc, wiedzieli, co się święci i ufortyfikowali się w środku.
- Dobra – oświadczył autorytarnie Killian wydając rozkaz. – Lars, ustaw ludzi z długą bronią na zewnątrz. Niech kryją te dwa okna od frontu. Jeżeli ktoś zacznie z nich strzelać, będą nas osłaniać. Reszta za mną, powoli, nie robiąc hałasu. Podchodzimy pod ściany, ustawiamy się w linii, a potem sprawdzamy sień i jeśli wszystko będzie w porządku, wchodzimy do środka.
Grupa szturmujących skrytobójczo kasyno gliniarzy zaczęła manewrować wedle ustaleń szeryfa. Sześć osób pozostało na zewnątrz kryjąc się za dużym budynkiem i szopą. Wszyscy mierzyli w wyznaczone przez Killiana punkty z precyzyjnych Remingtonów. Reszta podzieliła się na dwie grupy: jedna pod wodzą Larsa, druga Darkwatera. Blaine i Ochłap ruszyli za Killianem i zbliżyli się do frontowych drzwi. Lars i Lenore pozostał z tyłu, czekając na odpowiedni moment by uderzyć.
- Dobra, na razie dobrze – rzucił szeptem człowiek burmistrz. – Mike, uchyl powoli drzwi. Jack, zajrzyj przez szparę do środka.
Pchnięte z wolna w tył skrzydło drzwi zaskrzypiało dobitnie. Wszyscy instynktownie unieśli w górę ramiona, pochylili głowy i wykrzywili twarze spowite przez grymas.
- Czysto – oświadczył Jack konfidencjonalnie, jak gdyby w obliczu wydanego przez rzężące zawiasy dźwięku mogło to w jakikolwiek sposób poprawić sytuację.
- Wchodź… – szepnął Killian.
Kucający Jack zaczął powoli przemieszczać się z tyłkiem przyciśniętym do ziemi. Kulił się w sobie, rozglądał wnikliwie starając dostrzec cokolwiek w ciemności. Prawą dłoń trzymał uniesioną na wysokości głowy. Miał w niej MP9-tkę.
Przeszedł przez wąski korytarz sieni i po omacku w absolutnej ciemności wymacał drzwi prowadzące do pierwszego pomieszczenia pieczary hazardzistów.
- Zamknięte – rzucił kierując głowę w tył.
- Dobra – podjął Killian. – Mike, Kirk, Anabelle wchodzicie do środka. Kiedy znajdziecie się przy drzwiach, Mike uchyla, Jack sprawdza i jeśli nic nie zauważy, powoli przemieszczacie się naprzód.
Wszyscy kiwnęli głowami. Blaine obserwował działania towarzyszących mu ludzi z zapartym tchem. Ochłap również zachowywał pełne milczenia skupienie wyglądając na bardzo odpowiedzialnego psa, który wcale już nie myśli o szczekaniu.