Grasujące gdzieś pomiędzy Hub i Złomowem stado braminów, o których Blaine przypuszczał, iż są tymi samymi braminami, które swojego czasu otoczyły jego i Ochłapa podczas zasłużonego odpoczynku, stanowiło łakomy kąsek. Blaine nie zdecydował się jednak na tropienie i kolejne „zwierzobójstwo”. Nawet jeżeli intencje tych konkretnych krów nie były czyste, lubił braminy i te jako jedyne ze wszystkich stworzeń (no może poza Ochłapem), miały u niego specjalny kredyt miłosierdzia.
Po swoich licznych zasługach i licznych trupach znaczących trasę pomiędzy Cytadelą, a leżem Garla, mini działko został ochrzczone pseudonimem: Wietnamski Rozpruwacz. Blaine uznał, iż będzie to piękne nawiązanie do tego, co owładnięci szałem mordu i presją wojny, amerykańscy chłopcy robili z armią tego podzielonego przez zwolenników ideologii komunistycznej i demokratycznej, azjatyckiego kraju.
Twój obłęd, Blaine…. Twoje szaleństwo i żądza krwi, wiesz, kto jest za to odpowiedzialny, prawda? Świat zewnętrzny zmienia ludzi. Grasz, albo nie grasz. Nie ma niczego pośrodku. Nawet istoty o najszlachetniejszych sercach dałyby się wciągnąć w panujące tu reguły i uległyby mocy, jaką pozostawiła po sobie wypalająca ziemię Apokalipsa. Zupełnie jak Frodo i każdy inny z powierników pierścienia. Nikt nie potrafił mu się przeciwstawić. Nawet Gandalf obawiał się drzemiącej w nim mocy. Ty natomiast zabrnąłeś bardzo, bardzo daleko; w samo serce Mordoru. Nie ma już odwrotu. Nie ma już ucieczki. Jakiekolwiek życie chciałeś niegdyś prowadzić, wszystko zostało zaprzepaszczone w momencie, kiedy po raz pierwszy postawiłeś stopę za bezpieczną grodzią Krypty 13. Być może było to twoje przeznaczenie, a być może zwykły kaprys starego, bojącego się o własną skórę i miejsce człowieka. Człowieka, którego imię brzmi: Jacoren. Pamiętaj o tym, Blaine. Pamiętaj o wszystkich, których życia pozbawiłeś, kiedy następnym razem staniesz twarzą twarz ze swoim Nadzorcą. Pamiętaj…
151
Dziennik, zapiski z drogi do obozu Chanów.
Po tym, jak owładnęło mną swoiste „przekleństwo” Pancerza Wspomagającego, model T-51b oraz Wietnamskiego Rozpruwacza, jakaś samoświadoma, nieskażona część wszechświata, zdecydowała się najwyraźniej na usunięcie z mojej drogi wszelkich żywych istot. Od czterdziestu ośmiu godzin, nie napotkałem niczego. Absolutnie niczego. Ochłap zaczyna się nudzić, a muszę przyznać, że i ja czuję się dość zaniepokojony. To, co wydarzyło się dawno temu w Krypcie 15, jawi mi się dziś jako koszmarny sen; a jednocześnie jest tak bardzo realne. Nie wiem, dlaczego zacząłem wtedy strzelać [och, daj spokój! Przecież w głębi siebie dobrze to wiesz. Twój instynkt…]. Nie wiem, dlaczego sprowadziłem śmierć i zniszczenie na wszystko, co znajdowało się w dogorywających korytarzach tętniącego niegdyś życiem schronu. Jeżeli była to jakaś desperacka próba odreagowania, zapomnienia, wyrzucenia z siebie całego napięcia, to od tamtej pory przybrała ona znacząco na sile. Nigdy bym nie przypuszczał, że dopuszczę do bezmyślnej śmierci drugiego człowieka. Aczkolwiek nie będę ukrywał, iż zdarzało mi się już zabijać. Ian był moją pierwszą prawdziwą ofiarą i chociaż nie ja osobiście pociągnąłem za cyngiel, jego krew znajduje się na moich dłoniach. Nie mogę jednak powiedzieć, by wprawiało mnie to w zakłopotanie. Jest we mnie coś demonicznego. Coś okrutnego i nienawidzącego wszystkiego i wszystkich. Coś, co w głębi siebie pragnęło by świat spłonąć w termojądrowym ogniu. Chcę, by apokalipsa trwała dalej. Ja… jestem… apokalipsą. Bogiem Mordu. Pradawnym Bhaalem. Sprawia mi to przyjemność. Moja moc i siła. W końcu wszystko zależy ode mnie, a ja nie jestem skrepowany niczym. Żadną etyką, moralnością, żadnymi wyższymi uczuciami wypływającymi z obszarów mózgu, które w dzisiejszym świecie niewiele mają ze swojego niegdysiejszego znaczenia. Chcę żyć. Chcę przeżyć i jeżeli los sprowadził na mnie to, co sprowadził, niech nikt nigdy nie waży mi się zarzucić, że postąpiłem niesłusznie. Że jestem mordercą! Człowiekiem podłym i potępionym. Nikt nie wie, przez co musiałem przejść. NIKT! Nikt nie będzie mnie tym samym oskarżał. Jestem wolny! WOLNY I NIEOGRANICZONY! A do tego niezniszczalny…
Boż e, czy to właśnie z tego powodu Nadzorca Jacoren wysłał mnie na poszukiwania hydroprocesora? Czy wiedział, jaki potwór czai się we mnie? Jakim zagrożeniem dla wspólnoty, miałem się w przyszłości stać?
Nie! Ten stary, pieprzony kogut, nic nie wiedział! Bał się, że znany mu świat legnie w gruzach, więc wysłał kogoś, kto nic go nie obchodził by zamiast swojego życia, zrujnowane zostało inne. Ten stary, pieprzony kogut. Jeszcze przetrącę mu skrzydła. Bóg mi świadkiem…
[w tym miejscu zapiski przechodzą w szaleńczy bełkot. Jedynie na samym końcu, spośród wyglądającego na przypadkowy chaosu liter, można wyłonić coś, co zdaje się mieć sens. Albo i nie]
Boże, co się ze mną dzieje?
152
- JEEEEeeesssteeEEEEMMMM SZSZSZSZSZŁOOOOWIEEEEKIEEEEM!!!
Blaine Kelly siedział przy płonącym ognisku. Ochłap przytargał dość grube fragmenty chrustu z pobliskiego, wysuszonego zagajnika. Płomienie pełgały wysoko, wzbijając się pod zasnute chmurami niebo. Noc była ciemna. Masyw Coast Ranges zapewniał ochronę przed nieprzychylnymi spojrzeniami czających się w mroku stworzeń i ludzi.
Mało kto jednak miał ochotę zadzierać z Blainem. Zwłaszcza, kiedy ten siedział w pozycji z wyciągniętymi przed siebie nogami; w na wpół rozmontowanym, otwartym Pancerzu Wspomagającym.
Był pijany w sztok. Śpiewał w najlepsze:
- … iiiiiii… iiiiii (głos przypominał kwik silącej się z własną intelektualną niemocą świni) nic… NIZ-KURFA-NIZ, szo luuuCkieeeee… nie jest mi łoooooooobceeeeeee!
Ochłap skrzywił się sapiąc ciężko. Kiedy Blaine cisnął butelką whisky w płonący stos, szkło pękła, zaś złocisty płyn wystrzelił wysoko, rozpryskując przy tym na boki płonące krople, pies uznał, że tej nocy, prześpi się w zapewniających znacznie lepsze towarzystwo krzakach.
- KUUUUU… KUUUUUUU… - silił się dalej napierdolony jak chiński autobus w godzinach szczytu, Kelly. – KUUUUUU… JEEESZSZTEM NICZYM… NICZYM…
Odbiło mu się, wymiociny podeszły do gardła. W pierwszym momencie udało mu się pochwycić i połknąć początkową falę. Naporu drugiej nie zdołał jednak wytrzymać. Spocony, śmierdzący i na wpół przytomny, upadł ryjąc twarzą w piasku jak kret.
- … taktyczna głowica atomowa…
- … bum-bum-BUUUUUM!!!
Zdołał jeszcze machnąć ręką odgarniając od siebie nieco szaro-żółtych ziarenek. Przypominał wyrzuconego na brzeg oceanu Walenia. Majaczył, bełkotał, ślinił się, aż w końcu stracił przytomność.
Ochłap, skryty w krzakach, przez całą noc wiernie obserwował, czuwając.
153
- O, Boże, ale mnie boli głowa!
Ranek był rześki. Można nawet powiedzieć, iż nieco chłodny. Powracający do świata żywych, Blaine, uznał to za zły omen. Szybko jednak zweryfikował swoje nastawienie i podziękował opatrzności, za spowijające niebo chmury. Dla wszystkich wprawionych w chlaniu opojów, nie było nic gorszego, niż towarzyszący kacowi płynny żar i gorąc.
Blaine nie był oczywiście zawodnikiem wagi ciężkiej, a i w swojej kategorii miałby małe szanse na mistrzostwo, ale jednak gdzieś w głębi siebie jego organizm przeczuwał podświadomie, że jest lepiej tak, jak jest.
Ogarnął się. Ochłap, widzący ponownie swojego starego, dobrego pana, ucieszył się i nawet polizał go kilkukrotnie w nos. Potem Blaine zapiął pancerz, nałożył hełm i raz jeszcze zniknął w tym pancernym czymś, co nieustannie wzbudzało psi niepokój.