Литмир - Электронная Библиотека
A
A

- Otóż to, mój przyjacielu - powiedział Roland. - A ja jestem w stanie dostarczyć wszelkie zamówienia, faktury i dowody sprzedaży. Mogę dostarczyć nawet antydatowaną umowę pośrednictwa z biurem maklerskim. Innymi słowy, moglibyśmy wziąć na przykład zeszłoroczną gazetę, sprawdzić, które akcje najbardziej zwyżkowały, i stworzyć zapis potwierdzający, że dokonał pan stosownej transakcji na giełdzie. Ale wyprzedzam fakty. Zanim wszystkiego pana nauczę, upłynie kilka miesięcy. Mogę również poczynić starania, żeby mógł pan dysponować za granicą dużymi kwotami, zakładając po prostu anonimowe firmy i preparując dokumenty potwierdzające zakup i sprzedaż nieistniejących towarów. Zysk przelejemy do wybranego przez pana kraju, gdzie będzie mógł pan odebrać go w gotówce. Ślad? Ślad będzie wskazywał, że transakcji dokonano zupełnie legalnie. Co więcej, założyłem już dwie firmy w pańskim imieniu...

Fałszmistrz dźwignął z fotela swoje olbrzymie cielsko, zaprowadził mnie do półki i zdjął z niej dwie księgi.

- Proszę. United Overseas Investments i Far East Ventures. Obie są zarejestrowane na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, gdzie nie płaci się podatków i gdzie o przepisach nie warto nawet wspominać. Potrzebne mi będzie tylko ksero paszportu pani Mellor, resztą zajmę się sam.

- Nie ma problemu. - Uśmiechnąłem się i sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki.

Mój arcyfałszerz - wszystkiego się od niego nauczę. Poznam od podszewki cały szwajcarski system bankowy. Dowiem się, jak ukrywać transakcje w nieprzeniknionej sieci zagranicznych firm. A jeśli sprawy przybiorą zły obrót, moim ratunkiem będzie długi papierowy ślad.

Tak, teraz wszystko trzymało się kupy. Mimo licznych różnic Jean Jacques Saurel i Roland Franks mieli potężną władzę i mogłem im zaufać. No i byłem w Szwajcarii, wspaniałej krainie tajemnic, gdzie ani Jacques, ani Roland nie mieli powodu mnie zdradzić.

Niestety, co do jednego z nich bardzo się myliłem.

ROZDZIAŁ 18

Fu Manchu i muł

Było wspaniałe sobotnie popołudnie, weekend Święta Pracy, i leżeliśmy na łóżku, kochając się, jak przystało na męża i żonę - mniej więcej. Księżna leżała na plecach z rękami nad spoczywającą na jedwabnej poduszce głową i jej śliczna twarz tonęła w burzy złocistych włosów. Wyglądała jak anioł zesłany z nieba tylko dla mnie. Ja zaś leżałem na niej, też z wyciągniętymi rękami, i moje palce splatały się z jej palcami. Oddzielała nas tylko cieniutka warstewka potu.

Wykorzystując całą wagę ciała, robiłem wszystko, żeby się nie poruszała. Byliśmy mniej więcej takich samych rozmiarów, więc pasowaliśmy do siebie jak garnek i pokrywka. Delektując się jej cudownym zapachem, czułem, jak ociera się o mnie sutkami, czułem ciepło jej rozkosznych ud na moich udach i jedwabistą gładkość jej kostek u nóg pieszczących moje kostki.

Ale chociaż była szczuplutka, mięciutka i dziesięć stopni bardziej gorąca niż harcerskie ognisko, była również silna jak wół. Dlatego mimo licznych prób za nic nie mogłem jej unieruchomić.

- Przestań! - warknąłem z gniewem i namiętnością. - Prawie dochodzę. Trzymaj nogi razem.

- Niewygodnie mi! - odparła głosem dziecka tuż przed napadem złości. - Puszczaj!

Chciałem pocałować ją w usta, ale odwróciła głowę i trafiłem w lewy policzek. Odwróciłem głowę i ja, żeby pocałować ją z boku, ale wtedy szybko odwróciła swoją w drugą stronę i trafiłem w prawy. Kość była tak ostra, że omal nie rozcięła mi wargi.

Wiedziałem, że powinienem ją puścić - że tak byłoby lepiej - ale nie zamierzałem zmieniać pozycji, zwłaszcza o krok od ziemi obiecanej. Dlatego zamiast pozycji zmieniłem taktykę i głosem żebraka poprosiłem:

- Nadine, błagam, nie rób mi tego. - Wydąłem wargi. - Od dwóch tygodni jestem idealnym mężem, więc przestań narzekać i pozwól się pocałować.

Wypowiadając te słowa, odczuwałem wielką dumę, bo wcale nie zmyślałem. Od powrotu ze Szwajcarii byłem mężem idealnym. Nie przespałem się z ani jedną prostytutką - z ani jedną! - nie wspominając już o tym, że wracałem wcześniej do domu. Brałem również mniej prochów - i to o wiele! - bo zmniejszyłem dawkę do połowy, a przez kilka dni nie brałem wcale. Zapomniałem już nawet, kiedy ostatni raz się śliniłem.

Był to jeden z owych krótkich okresów, kiedy udawało mi się zapanować nad tym strasznym nałogiem. Bo już bywało, że moja niepohamowana chęć odlotu i szybowania wyżej niż concorde bardzo się zmniejszała. Mniej bolał mnie wtedy krzyż i lepiej spałem. Ale, niestety, po jakimś czasie wszystko wracało do „normy”. Zawsze. Coś prowokowało mnie do szaleństwa i było gorzej niż wcześniej.

- Cholera jasna, przestaniesz czy nie? - syknąłem z nutką gniewu w głosie. - Nie ruszaj się. Zaraz dojdę i chcę cię pocałować!

Ale Księżna najwyraźniej nie doceniła mojego samolubstwa. Zanim zdążyłem się zorientować, położyła mi ręce na ramionach i jednym płynnym ruchem swoich szczuplutkich rączek mocno pchnęła mnie do góry - penis się wysunął i poczułem, że spadam z łóżka na podłogę z bielonego drewna.

I kiedy tak spadałem, za przeszkloną ścianą domu mignął mi granatowy Atlantyk. Od brzegu dzieliło nas sto metrów, ale zdawało się, że o wiele mniej. Zanim grzmotnąłem w podłogę, usłyszałem głos Księżnej:

- Och, skarbie, uważaj! Nie chciałam...

Bum!

Głośno sapnąłem i zamrugałem, modląc się o całe kości.

- Za co? - jęknąłem. Znowu leżałem, tym razem na plecach, nago i z penisem błyszczącym w popołudniowym słońcu. Podniosłem głowę, żeby na niego zerknąć. Był cały, co poprawiło mi trochę humor. Pękł mi krzyż? Nie, chyba nie. Byłem tylko zbyt oszołomiony, by uruchomić choćby jeden mięsień.

Księżna wystawiła głowę z boku łóżka, spojrzała na mnie z góry, ściągnęła zmysłowe usta i głosem mamy mówiącej do dziecka, które przewróciło się nagle na podwórku, powiedziała:

- Och, mój malutki chłopczyk... Chodź do mnie, od razu poczujesz się lepiej.

Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, dlatego zignorowałem słowo „malutki”, przetoczyłem się na czworaki i wstałem. Już miałem wejść na łóżko, ale zafascynował mnie niesamowity widok, jaki się przede mną roztaczał. Nie chodziło tylko o Księżnę, ale i o trzy miliony dolarów w gotówce, na których leżała.

Tak, było tego dokładnie trzy miliony. Trójka i sześć zer.

Właśnie skończyliśmy liczyć. Pieniądze były w grubych na dwa i pół centymetra paczkach po dziesięć tysięcy w każdej. Paczek było trzysta i ułożone jedna na drugiej pokrywały materac czterdziestopięciocentymetrową warstwą. W rogach łóżka sterczały półtorametrowej długości ciosy słonia, nadając sypialni motyw przewodni: Afryka na Long Island.

Nadine przysunęła się szybko bliżej, zrzucając na podłogę siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt tysięcy. Dołączyły do ćwierci miliona, które spadły tam wraz ze mną. Mimo to warstwa pieniędzy pozostała prawie nienaruszona. Wyglądała jak poszycie amazońskiej dżungli po tropikalnej ulewie.

Księżna posłała mi ciepły uśmiech.

- Przepraszam, skarbie. Nie chciałam cię zrzucić, przysięgam. - Niewinnie wzruszyła ramionami. - Dostałam skurczu w ręce, no i jesteś lekki jak piórko. Chodźmy pokochać się w garderobie. Dobrze? - Znowu się uśmiechnęła, jednym zwinnym ruchem zeskoczyła na podłogę i naga stanęła obok mnie. Potem złożyła usta w ciup, zagryzła policzek i zaczęła go żuć. Robiła tak, ilekroć coś nie dawało jej spokoju.

Po kilku sekundach przestała i spytała:

- Na pewno są legalne? Bo wydaje mi się, że coś z nimi jest... nie tak.

W tym konkretnym momencie nie miałem ochoty łgać żonie ani wprowadzać ją w tajniki prania brudnych pieniędzy. Przeciwnie, miałem ochotę tylko na jedno, na to, żeby zgiąć ją wpół i przelecieć. Ale nie, jako żona zasłużyła sobie na prawo do bycia okłamywaną.

- Przecież ci mówiłem - odparłem z największą pewnością siebie. - Podjąłem je z banku. Sama widziałaś. Nie przeczę, że Elliot dał mi parę dolarów...

46
{"b":"259563","o":1}