- Nie, nic. Byłem po prostu ciekawy.
- Nazywa się Mark Hanna i niedługo go poznasz. - Z tymi słowami wręczył mi plik fiszek, takich siedem i pół na dwanaście i pół centymetra, z numerami zamożnych biznesmenów. - A teraz uśmiech na gębę i słuchawka do łapy. I do dwunastej nie waż mi się podnosić głowy. - Potem usiadł przy biurku, wziął gazetę, położył na blacie nogi - był w czarnych lakierkach z krokodylowej skóry - i zaczął czytać.
Już miałem podnieść słuchawkę, gdy poczułem na ramieniu czyjąś krzepką rękę. Podniosłem głowę, spojrzałem i od razu się domyśliłem, kto to taki. Mark Hanna. Zalatywał szmalem jak prawdziwy pan wszechświata. Był duży, rosły i potężnie umięśniony; musiał mieć ze sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ważyć koło setki. Miał kruczoczarne włosy, ciemne oczy, przeszywające spojrzenie, grube rysy twarzy i trochę dziobów po trądziku. Był po nowojorsku przystojny i modnie ubrany, jak ktoś z Greenwich Village. Czułem jego charyzmę.
- Jordan? - Miał zaskakująco łagodny głos.
- Tak. - Ja z kolei miałem głos skazańca. - Ostatni śmieć, do usług.
Hanna roześmiał się ciepło i zadygotały mu poduszki na ramionach szarej, prążkowanej marynarki od garnituru za dwa tysiące dolarów. Potem, głośniej, niż było trzeba, powiedział:
- Widzę, że poznałeś już naszego wiejskiego idiotę. - I wskazał Scotta.
Niedostrzegalnie kiwnąłem głową. Hanna puścił do mnie oko.
- Spokojnie: to ja jestem tu starszym brokerem. On jest tylko drobnym graczem, zwykłą płotką. Dlatego olej to, co ci powiedział, i w przyszłości nie zwracaj na niego uwagi.
Chociaż bardzo próbowałem, nie mogłem się powstrzymać i zerknąłem na Scotta, który wymamrotał:
- Wal się, Hanna.
Ale Hanna wcale się na niego nie obraził. Wzruszył ramionami, obszedł biurko, wielki jak góra stanął między mną i Scottem i powtórzył:
- Olej go. Słyszałem, że jesteś świetnym sprzedawcą. Za rok ten debil będzie całował cię w dupę.
Uśmiechnąłem się dumny i zakłopotany.
- Skąd pan wie, że jestem dobrym sprzedawcą?
- Od Stevena Schwartza, tego, który cię przyjął. Podobno podczas rozmowy kwalifikacyjnej wcisnąłeś mu akcje. - Hanna stłumił śmiech. - Był pod wrażeniem, prosił, żebym miał na ciebie oko.
- Byłem zdenerwowany, bałem się, że odpadnę. Na rozmowę czekało dwudziestu innych, więc postanowiłem zrobić coś drastycznego. Wie pan, żeby mu zaimponować. - Wzruszyłem ramionami. - Powiedział, że przegiąłem, że muszę być trochę mniej agresywny.
Hanna uśmiechnął się ironicznie.
- Może trochę, ale nie za bardzo. Agresja to w tej pracy mus. Ludzie nie kupują akcji: akcje się im sprzedaje. Nigdy o tym nie zapominaj. - Zrobił pauzę, żebym to sobie przetrawił. - Tak czy inaczej nasz rodzimy kretyn, ten za mną, miał rację co do jednego: telefonowanie to syf. Robiłem to przez siedem miesięcy i codziennie miałem ochotę się zabić. Dlatego zdradzę ci mały sekret. - Konspiracyjnie zniżył głos. - Tylko udawaj, że dzwonisz. Przy każdej okazji obijaj się i leseruj. - Uśmiechnął się, puścił do mnie oko i normalnym głosem dodał: - Tylko dobrze mnie zrozum: podsyłaj mi jak najwięcej klientów, bo na nich zarabiam. Ale nie chcę, żebyś się przez to pochlastał, bo nie znoszę widoku krwi. - Znowu puścił do mnie oko. - Dlatego rób sobie dużo przerw. Jeśli musisz, idź do kibla i sobie zwal. Ja tak robiłem i działało jak czary. Chyba lubisz walić, co?
Trochę mnie tym zaskoczył, ale jak się już wkrótce przekonałem, centrum operacyjne domu maklerskiego przy Wall Street nie jest miejscem, gdzie wymienia się symboliczne uprzejmości. Słowa takie jak „kurwa”, „chuj”, „skurwysyn” czy „pierdolić” słyszało się tam równie często jak „nie”, „tak”, „może” i „proszę”.
- Tak - odparłem niepewnie. - Bardzo. Kto nie lubi?
Hanna kiwnął głową; chyba mu ulżyło.
- To dobrze, bardzo dobrze. Walenie konia to klucz. Bardzo zalecam również prochy, zwłaszcza kokainę, bo po koce będziesz szybciej dzwonił i więcej zarobię. - Zmarszczył czoło, szukając kolejnych mądrości, ale widocznie mu się skończyły. - Cóż, to chyba wszystko. Więcej wiedzy ci nie potrzeba, przynajmniej na razie. Poradzisz sobie, żółtodziobie. Kiedyś będziesz się z tego śmiał, wspomnisz moje słowa. - Uśmiechnął się i usiadł przy telefonie.
Chwilę później rozległ się dzwonek, oznajmiając, że ruszyła giełda. Zerknąłem na wskazówki mojego timexa, którego tydzień wcześniej kupiłem za czternaście dolarów w JCPenney. Był czwarty maja 1987 roku, dokładnie wpół do dziesiątej rano. Rozpoczynał się mój pierwszy dzień na Wall Street.
Z głośników popłynął głos Stevena Schwartza, szefa działu sprzedaży.
- Dobrze, panowie. Zanosi się wysyp nowych kontraktów terminowych, a Tokio znowu przypuści szturm. - Steven miał dopiero trzydzieści osiem lat, ale w ubiegłym roku zarobił ponad dwa miliony dolarów. (Kolejny pan wszechświata). - Liczymy na dziesięciopunktowy wzrost na otwarciu - dodał - więc słuchawki do rąk i do roboty!
W tej samej chwili w sali rozpętało się piekło. Leżące na biurkach nogi powędrowały na podłogę, gazety do kosza, rękawy koszul za łokcie i jeden po drugim brokerzy podnieśli słuchawki i zaczęli dzwonić. Poszedłem w ich ślady.
Już kilka minut później wszyscy nerwowo chodzili, dziko wymachując rękami i wrzeszcząc do telefonu, co tworzyło potężny ryk. Słyszałem go pierwszy raz, ten głośny ryk sali centrum operacyjnego, i brzmiał dla mnie jak ryk wściekłego tłumu. Był to dźwięk, którego nigdy nie zapomnę, dźwięk, który miał raz na zawsze odmienić moje życie. Krzyk młodych, ambitnych, chciwych ludzi wydzierających sobie serce i duszę dla rozsianych po Ameryce bogaczy.
- Miniscribe idzie dzisiaj prawie za friko! - wrzeszczał do słuchawki pucołowaty japiszon; miał dwadzieścia osiem lat, był nałogowym kokainistą i zgarniał sześćset tysięcy dolarów rocznie. - Ma pan brokera z Wirginii Zachodniej? Chryste! Może umie handlować akcjami spółek węglowych, ale mamy już lata osiemdziesiąte. Teraz na topie są zaawansowane technologie!
- Mam pięćdziesiąt tysięcy pięćdziesięciodniowych do końca lipca! - krzyknął broker dwa biurka dalej.
- Skończyła im się kasa! - wrzasnął inny.
- Nie wzbogacę się na tej transakcji - jęknął do telefonu jeszcze inny.
- Pan żartuje? - warknął do klienta Scott. - Jak podzielę się prowizją z firmą i urzędem skarbowym, nie wystarczy mi nawet na żarcie dla psa!
Co jakiś czas brokerzy triumfalnie trzaskali słuchawką, wypełniali formularz i podchodzili do otworu wsadowego poczty pneumatycznej na podtrzymującej strop kolumnie. Wkładali formularz do cylindrycznego pojemnika i patrzyli, jak wsysany przez powietrze wędruje pod sufit. Spod sufitu trafiał do sali na drugim końcu budynku, skąd przekazywano go na parkiet Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Żeby zrobić miejsce dla kłębowiska rur, sufit obniżono tak bardzo, że zdawało się, iż zaraz spadnie mi na głowę.
Do dziesiątej Mark Hanna odbył trzy wyprawy do kolumny i właśnie miał odbyć kolejną. Umiał rozmawiać z klientami tak spokojnie i przekonująco, że przerastało to mój umysł. Jakby przepraszał ich za to, że za chwilę wyłupie im oczy.
- Powiem tak - mówił do prezesa Fortune 500. - Szczycę się tym, że potrafię przewidzieć koniec spadku pańskich akcji. Moim zadaniem jest nie tylko doprowadzać do takich sytuacji, ale i z nich wyprowadzać. - Mówił głosem tak cichym i łagodnym, że niemal hipnotyzującym. - Chciałbym, aby traktował mnie pan jak trwałą część swego majątku. Majątku, firmy i rodziny.
Dwie minuty później stał przy rurze z zamówieniem na ćwierć miliona dolarów na pakiet akcji firmy o nazwie Microsoft. Nigdy dotąd o niej nie słyszałem, ale wyglądało na to, że to porządna spółka. Tak czy inaczej pobrał za tę transakcję prowizję w wysokości trzech tysięcy dolarów. Ja miałem w kieszeni siedem.
Do dwunastej zdążyłem zgłodnieć. Burczało mi w brzuchu, kręciło mi się w głowie i koszmarnie się pociłem. Ale najważniejsze było to, że złapałem bakcyla. W moich żyłach i wnętrznościach grzmiał potężny ryk, poruszając wszystkie włókna nerwowe ciała, całe moje jestestwo. Wiedziałem, że dam sobie radę. Wiedziałem, że poradzę sobie, tak jak kiedyś poradził sobie Mark Hanna, a może nawet lepiej. Wiedziałem, że umiem przekonywać i mówić głosem miękkim jak aksamit.