Jordan Belfort
WILK Z WALL STREET
THE WOLF OF WALL STREET
Tłumaczenie
JAN KRAŚKO
Spis treści
Moim cudownym dzieciom,
Chandler i Carterowi Belfortom
Od autora
Ta książka to wspomnienia, prawdziwa historia oparta na wydarzeniach z mojego życia. Tam, gdzie jest to zaznaczone, imiona i nazwiska występujących w niej postaci zostały zmienione, żeby chronić ich prywatność. W niektórych przypadkach, dla potrzeb narracji, zmieniłem również lub/i ścieśniłem wydarzenia w czasie, starając się jednocześnie jak najwierniej odtworzyć dialogi.
PROLOG
Dziecko we mgle
4 maja 1987
- Jesteś tu gorszy od najgorszego śmiecia - powiedział mój nowy szef, wprowadzając mnie po raz pierwszy na parkiet LF Rothschilda. - Przeszkadza ci to?
- Nie - odparłem. - Absolutnie.
- To dobrze - warknął, nie zwalniając kroku.
Szliśmy przez labirynt ciemnobrązowych biurek i czarnych kabli telefonicznych na dwudziestym drugim piętrze szklano-aluminiowego trzydziestodziewięciopiętrowego wieżowca przy słynnej Piątej Alei na nowojorskim Manhattanie. Główna sala centrum operacyjnego, nasz „parkiet”, była wielka i przestronna, tak na oko - piętnaście na dwadzieścia jeden metrów. Wielka, przestronna, przytłaczająca i od ściany do ściany wypełniona biurkami, telefonami, komputerowymi monitorami oraz aż siedemdziesięcioma wrednymi, odpychającymi japiszonami. Pozdejmowali marynarki i ponieważ było jeszcze wcześnie - dziewiąta dwadzieścia rano - siedzieli rozwaleni w fotelach, czytając „Wall Street Journal” i gratulując sobie tego, że są młodymi panami wszechświata.
Zostać panem wszechświata - uznałem, że to bardzo szlachetny cel, i mijając ich w moim tanim granatowym garniturku i ciężkich buciorach, doszedłem do wniosku, że chciałbym do nich dołączyć. Ale nowy szef szybko przypomniał mi, gdzie jest moje miejsce.
- Ty... - Zerknął na mój plastikowy identyfikator na klapie marynarki. - Ty, Belfort, jesteś zwykłym telefonistą, co znaczy, że w ciągu dnia wykonasz co najmniej pięćset telefonów, próbując przebić się przez te wszystkie sekretarki. Nie będziesz niczego sprzedawał, niczego reklamował ani polecał. Masz tylko ściągnąć do telefonu właściciela firmy. - Szef zrobił krótką pauzę i wyrzucił z siebie kolejną porcję jadu. - A kiedy już go ściągniesz, masz powiedzieć tylko: „Dzień dobry, łączę z panem Scottem”, przekazać go mnie i zacząć wybierać kolejny numer. Dasz radę czy to dla ciebie za trudne?
- Nie, dam radę - odparłem z przekonaniem, czując, że niczym zabójcze tsunami zalewa mnie fala paniki. Staż u Rothschilda miał trwać pół roku. Wyglądało na to, że przez sześć ciężkich, wyczerpujących miesięcy będę na łasce i niełasce dupków w rodzaju Scotta i bandy japiszonowatych sukinsynów, którzy - takie miałem wrażenie - wypłynęli tu prosto z ognistych trzewi swego własnego piekła.
Zerkając ukradkiem na Scotta, stwierdziłem, że facet wygląda jak złota rybka. Był łysy i blady, a to, co zostało mu jeszcze na głowie, miało kolor rudawego błota. Dość wysoki, tuż po trzydziestce, miał wąską czaszkę i obrzmiałe różowe usta. Nosił muszkę, w której wyglądał jak idiota, oraz okulary w drucianej oprawie, a ponieważ miał wyłupiaste brązowe oczy, przypominał podejrzanej proweniencji rybę.
- To dobrze - powiedziała ryba. - Teraz kilka podstawowych zasad: żadnych przerw, żadnych prywatnych telefonów, żadnych zwolnień lekarskich, spóźnień i leserowania. Na lunch masz pół godziny. - Dla większego efektu ryba znowu zrobiła pauzę. - I lepiej się nie spóźniaj, bo jeśli zawalisz, na twoje miejsce czeka w kolejce pięćdziesięciu innych.
Szedł i gadał, a ja drobiłem krok za nim zahipnotyzowany tysiącami pomarańczowych napisów i notowań giełdowych przesuwających się na ekranach monitorów. Przednia ściana sali, całkowicie przeszklona, była wielkim oknem z widokiem na centrum Manhattanu. W oddali widziałem Empire State Building. Górował nad okolicą, przebijając chmury i sięgając nieba. Widok był naprawdę przepiękny, wart młodego pana wszechświata. O tak, zostać panem wszechświata - niestety, czułem, że cel ten coraz bardziej się ode mnie oddala.
- Szczerze mówiąc - prychnął Scott - uważam, że nie nadajesz się do tej pracy. Wyglądasz jak gówniarz, a Wall Street to nie miejsce dla gówniarzy. To miejsce dla zabójców. Dla bezwzględnych najemników. Dlatego masz szczęście, że to nie ja odpowiadam tu za nabór nowej kadry. - Ironicznie zachichotał i szedł dalej, ciągnąc mnie za sobą.
Bez słowa zagryzłem wargi. Był rok 1987 i światem rządziły dupki takie jak on. Na Wall Street szalała hossa i giełda wypluwała świeżych milionerów, tak jak mennica wypluwa nowe dziesięciocentówki. Pieniądz był tani, a facet nazwiskiem Michael Milken wynalazł właśnie „obligacje śmieciowe”, które całkowicie zmieniły sposób działania korporacyjnej Ameryki. Był to okres nieokiełznanej chciwości, obfitości i nieposkromionej rozrzutności. Era japiszonów.
Kiedy podeszliśmy do biurka, moja rybia nemezis odwróciła się i powiedziała:
- Powtórzę jeszcze raz. Jesteś tu ostatnim śmieciem. Nie masz nawet prawa dzwonić do potencjalnych klientów. Jesteś zwykłą maszyną, prymitywnym automatem do wybierania numerów. - Każde jego słowo ociekało pogardą. - I dopóki nie zdasz egzaminu maklerskiego, wybieranie numerów będzie całym twoim światem. Właśnie dlatego jesteś tu najgorszym śmieciem. Na pewno ci to nie przeszkadza?
- Nie, przeciwnie - odparłem. - To praca w sam raz dla mnie, bo jestem tu ostatnim śmieciem. - I niewinnie wzruszyłem ramionami.
W przeciwieństwie do Scotta nie wyglądałem jak złota rybka, dlatego byłem dumny, że gapi się na mnie, chcąc sprawdzić, czy nie ironizuję. Ale jestem raczej niski i chociaż skończyłem wtedy dwadzieścia cztery lata, wciąż miałem chłopięce rysy twarzy. Przez tę chłopięcą twarz często legitymowano mnie w knajpach. Miałem bujną brązową czuprynę, gładką oliwkową cerę i duże niebieskie oczy. Wyglądałem nawet nieźle.
Ale niestety, bynajmniej nie skłamałem, mówiąc Scottowi, że czuję się jak ostatni śmieć. Naprawdę tak się czułem. Moja pierwsza firma - dostawa mięsa i owoców morza - właśnie splajtowała, a wraz z nią splajtowało moje poczucie własnej wartości. Źle to sobie zaplanowałem, wszystko trafił szlag i zanim się spostrzegłem, jak ostatnia dupa zostałem z dwudziestoma sześcioma ciężarówkami, które wziąłem w leasing i których nie miałem z czego spłacić. Zaczęły ścigać mnie banki i jakaś koszmarnie wojownicza baba z American Express - sądząc po głosie, ważyła ze sto pięćdziesiąt kilo i miała brodę - która zagroziła, że jeśli natychmiast nie zwrócę kasy, osobiście skopie mi tyłek. Zastanawiałem się, czy nie zmienić numeru telefonu, ale ponieważ miałem zaległości i w rachunkach telefonicznych, ścigali mnie również ci z NYNEX.
Kiedy doszliśmy do biurka, Scott wskazał mi krzesło obok swego fotela i w ramach zachęty dowcipnie rzucił:
- Ale nie trać ducha. Jeśli jakimś cudem nie wylecisz za lenistwo, głupotę, bezczelność czy opieszałość, może kiedyś zostaniesz brokerem. - Uśmiechnął się złośliwie i dodał: - Będziesz pracował dla mnie i mojego kolegi. Tak dla twojej wiadomości: w zeszłym roku zarobiłem trzysta tysięcy dolarów, a on ponad milion.
Ponad milion? Chryste, z tego to dopiero musi być kutas. I struchlały spytałem:
- A ten kolega... to kto?
- Bo co? - warknął mój kat. - Co ci do tego?
Słodki Jezu - pomyślałem. Ty kretynie skończony, nigdy nie odzywaj się niepytany! Jak w piechocie morskiej. Coraz częściej odnosiłem wrażenie, że ulubionym filmem tego debila jest Oficer i dżentelmen, że facet ma się za Lou Gossetta i odgrywa przede mną rolę sierżanta znęcającego się nad dupowatym żółtodziobem. Ale zatrzymałem tę myśl dla siebie i odparłem: