Ale Danny machnął ręką, jakby mi odbiło.
- Przestań mnie wreszcie niańczyć! - wykrzyknął. - Dam sobie radę. Twój przyjaciel Danny jest jak kot: ma dziewięć żyć. Nie musisz się o niego martwić.
Przewróciłem oczami. Co mogłem zrobić? Był dorosły, prawda? Dorosły? Tak i nie. Ale nie o to teraz chodziło. Musiałem pomyśleć o cioci Patricii. Miałem zobaczyć się z nią już za parę godzin. Zawsze kojąco na mnie działała. A trochę ukojenia bardzo by mi się przydało.
*
- A więc, kochanie - spytała, idąc ze mną pod rękę wąską ścieżką wśród drzew w Hyde Parku - kiedy zaczniemy tę cudowną przygodę?
Uśmiechnąłem się ciepło i głęboko odetchnąłem, delektując się angielskim powietrzem, gęstszym niż grochówka, przynajmniej w tym momencie. Hyde Park bardzo przypominał nowojorski Central Park, bo tak jak Central Park był kawałkiem raju w błyskawicznie rozrastającej się metropolii. Czułem się tu jak w domu. Mimo mgły - o dziesiątej rano! - słońce stało na tyle wysoko, by wyłuskać z krajobrazu każdy szczegół i dwa kilometry kwadratowe zielonych trawników, strzelistych drzew, starannie przystrzyżonych krzewów i nienagannie utrzymanych tras dla wielbicieli konnych przejażdżek zmienić w wizję wartą uwiecznienia na pocztówce. Było tam również mnóstwo krętych betonowych ścieżek, świeżo wylanych i czyściutkich. Szliśmy jedną z nich.
Patricia wyglądała pięknie. Ale nie było to piękno, jakie widzi się w sześćdziesięciopięcioletniej kobiecie z okładki „Town & Country”, tego rzekomego wskaźnika starzenia się z wdziękiem i elegancją. Patricia była nieskończenie piękniejsza dzięki pięknu wewnętrznemu, które promieniowało z każdego pora jej skóry, z każdego wypowiedzianego przez nią słowa. Było to piękno stojącej bez ruchu wody, chłodnego górskiego powietrza, piękno rozumiejącego i wyrozumiałego serca. Ale urodę miała zupełnie przeciętną. Trochę niższa i szczuplejsza ode mnie, miała sięgające do ramion rudawe włosy, jasnoniebieskie oczy i bielutkie policzki poprzecinane zmarszczkami kobiety, która większą część młodości spędziła w schronie pod swoim ciasnym mieszkankiem, gdzie ukrywała się przed niemieckimi rakietami. Między przednimi zębami miała malutką szparkę, którą widać było, kiedy się uśmiechała, a robiła to często, zwłaszcza przy mnie. Tego ranka była w długiej kraciastej spódnicy, kremowej bluzce ze złotymi guziczkami i kraciastej kurtce, doskonale pasującej do spódnicy. Żadnych luksusów, mimo to wyglądała bardzo dostojnie.
- Chciałbym polecieć jutro do Szwajcarii - odparłem. - Ale jeśli ci to nie odpowiada, zaczekam w Londynie tyle, ile będzie trzeba. Zresztą i tak mam tu coś do załatwienia. Na Heathrow czeka samolot i w niecałą godzinę możemy być w Genewie. Moglibyśmy spędzić tam cały dzień, trochę pozwiedzać albo pójść na zakupy. - Spojrzałem jej prosto w oczy. - Musisz mi obiecać, że będziesz wydawała co najmniej dziesięć tysięcy funtów miesięcznie. Obiecujesz?
Patricia zatrzymała się w pół kroku, zabrała rękę i położyła ją sobie na sercu.
- Synku, nie wiedziałabym nawet, co z takimi pieniędzmi zrobić, od czego zacząć! Mam wszystko, czego mi potrzeba. Naprawdę.
Wziąłem ją za rękę i ruszyliśmy przed siebie.
- Może i tak, ciociu, ale założę się, że nie masz wszystkiego, czego być chciała. Od czego zacząć? Choćby od samochodu, żebyś nie musiała jeździć piętrusiami. Potem przeprowadziłabyś się do większego mieszkania, żeby Collum i Anushka mieli gdzie spać. Pomyśl tylko, jak byłoby fajnie, gdybyś mogła położyć ich w osobnych pokojach. - Zrobiłem pauzę i dodałem: - A za kilka tygodni ten szwajcarski bank wyda ci kartę. Będziesz mogła regulować nią rachunki, korzystać z niej tak często, jak zechcesz, wydawać, ile dusza zapragnie, i nigdy nie dostaniesz rachunku.
- To kto go zapłaci? - spytała skonsternowana.
- Bank. I tak jak powiedziałem, karta będzie bez limitu. Ucieszy mnie każdy funt, który wydasz.
Patricia uśmiechnęła się i przez chwilę szliśmy w milczeniu. Ale nie było to milczenie toksyczne. Było to milczenie, jakie zapada między dwojgiem ludzi, którzy czują się ze sobą na tyle dobrze, żeby nie przyspieszać na siłę rozmowy. Jej towarzystwo działało na mnie jak balsam.
Noga trochę mniej bolała, ale nie miało to nic wspólnego z ciocią. Ulgę przynosiła mi wszelkiego rodzaju aktywność, spacerowanie, tenis, podnoszenie ciężarów, a nawet golf, co było dziwne, zważywszy na to, że wymachiwanie kijem bardzo obciążało kręgosłup. Ale kiedy tylko chciałem trochę odpocząć, ból natychmiast powracał. A gdy noga zaczynała palić mnie żywym ogniem, nie sposób go było ugasić.
- Usiądźmy, kochanie - powiedziała Patricia i zaprowadziła mnie do małej drewnianej ławki przy ścieżce. Puściła moją rękę i usiedliśmy. - Kocham cię jak syna, Jordan, i robię to nie dla pieniędzy, tylko po to, żeby ci pomóc. Kiedy zaczynasz się starzeć, dochodzisz czasem do wniosku, że pieniądze przynoszą więcej kłopotów niż korzyści. - Wzruszyła ramionami. - Nie zrozum mnie źle, nie jestem starą idiotką, która postradała rozum i żyje w wyimaginowanym świecie, gdzie pieniądze nie mają znaczenia. Dobrze wiem, że mają. Dorastałam po wojnie, na zgliszczach miasta, i pamiętam, jak to jest, kiedy musisz się zastanawiać, skąd wziąć coś do jedzenia. W tamtych czasach nie byliśmy pewni dosłownie niczego. Hitlerowcy zburzyli pół Londynu i przyszłość była jak ulotny sen. Ale żyliśmy nadzieją i chcieliśmy odbudować kraj. Właśnie wtedy poznałam Teddy’ego. Był pilotem RAF-u, oblatywaczem. Był bardzo dziarski, energiczny i przystojny. Jako jeden z pierwszych zasiadł za sterami harriera. „Latający Stolik”. Takie miał przezwisko. - Uśmiechnęła się smutno.
Wyciągnąłem rękę i delikatnie ją objąłem.
- Chciałam ci tylko powiedzieć - ciągnęła nieco weselszym głosem - że kierowało nim poczucie obowiązku, może nawet aż za bardzo. I w końcu całkowicie nim zawładnęło. Im wyżej się wspinał, tym mniej był zadowolony z życia. Rozumiesz, o czym mówię?
Powoli kiwnąłem głową. Analogia nie była doskonała, ale chodziło jej chyba o to, że niebezpiecznie jest dążyć po trupach do z góry założonego celu. Ona i Teddy byli od lat rozwiedzeni.
- Czasem zastanawiam się - mówiła - czy tobą nie zawładnęły pieniądze. Wiem, że wykorzystujesz je do kontrolowania ludzi, i nie ma w tym nic złego. Taki już jest ten świat i to, że żyjesz według obowiązujących zasad, nie czyni cię złym człowiekiem. Boję się tylko, że pozwalasz, by pieniądze kontrolowały ciebie, a tak być nie powinno. To kielnia jest narzędziem, nie murarz. Pieniądze pomogą ci znaleźć znajomych, ale nie prawdziwych przyjaciół. Kupisz sobie za nie luksusowe życie, ale nie spokój ducha. Oczywiście wiesz, że cię nie osądzam. To ostatnia rzecz, jaką bym zrobiła. Nikt z nas nie jest doskonały, każdy ma swoje demony. Ja też je miałam. Ale wracając do tego twojego przekrętu: jestem absolutnie za! To fascynujące! Czuję się jak bohaterka powieści Iana Fleminga. Międzynarodowa bankowość musi być podniecająca. A kiedy jest się w moim wieku, odrobina podniecenia bardzo odmładza.
Roześmiałem się cicho.
- Pewnie tak. Ale pozwól, że powtórzę: zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że coś pójdzie nie tak, a wtedy może być bardziej podniecająco, niż chciałby tego wasz stary Fleming. I nie będzie to powieść. Do twoich drzwi zapuka Scotland Yard z nakazem przeszukania.
Spojrzałem jej prosto w oczy i z najwyższą powagą dodałem:
- Ale przysięgam, że jeśli do tego dojdzie, w dwie sekundy będę tu i powiem, że o niczym nie wiedziałaś. Że kazałem ci iść do banku z paszportem i zapewniłem cię, że nie ma w tym nic złego. - Wypowiadając te słowa, święcie w nie wierzyłem. Ostatecznie nie było na świecie kontrolera, który uwierzyłby, że ta miła starsza pani mogłaby brać udział w międzynarodowym szwindlu. Coś takiego byłoby po prostu niewyobrażalne.
- Wiem, synku - odparła. - Poza tym miło byłoby porozpieszczać trochę wnuki. Może gdyby aresztowano mnie za udział w międzynarodowym oszustwie finansowym, czułyby się w obowiązku odwiedzać mnie częściej w więzieniu? - Odchyliła do tyłu głowę i głośno się roześmiała.