— Zwariowali?
Twarz Cornicka wyrażała takie osłupienie, że John Mallet mimo woli uśmiechnął się.
— Nie! — Mallet usiłował przekrzyczeć ogłuszające dźwięki megafonu. — Oni nie zwariowali. Chodźmy.
Stłoczona u wejścia do dyrekcji policji grupa powstańców rozstąpiła się. Mallet z Cornickiem weszli do długiego hallu, pełnego uwijających się nerwowo ludzi. Zgiełk podniesionych głosów, nawoływań i rozkazów mieszał się tu z dochodzącym ze skweru rykiem megafonu.
Do Malleta podbiegł młody chemik o pożółkłej twarzy.
— Johnny! Jak długo jeszcze będziemy czekać? — denerwował się. — Moi ludzie są gotowi. Na co właściwie czekamy?
John spojrzał na niego surowo.
— Uspokój się! Zaraz otrzymacie zadanie. Co nowego, Jane? — zwrócił się do szczupłej, czarnookiej dziewczyny przeciskającej się ku niemu przez ciżbę.
— Stephen Brown przysłał człowieka po pomoc. Smith musiał się cofnąć ze skweru Greena i nie wie, jak długo utrzyma łączność ze stacją rakiet — wyrzuciła zdyszana. — Ludzie zaczynają tracić rozum po tych wszystkich wiadomościach. Czarni też się podobno cofają. Co będzie?
— Najważniejsze, to zachować spokój — zgromił ją ostro i ruszył ku wąskiemu, zatłoczonemu korytarzowi. Tuż za nim postępował Cornick.
Po chwili znaleźli się w dyrekcji policji.
— Tak, bracie — rzekł John zasuwając drzwi swego gabinetu. — Oni nie zwariowali rozgłaszając te kłamstwa. I, niestety, boję się, że będzie z tym wiele kłopotu.
Szybko podszedł do telefonu i próbował połączyć się z centralą.
— W dalszym ciągu połączenie zerwane — powiedział po chwili z rezygnacją. Drzwi rozsunęły się z trzaskiem i do pokoju wpadł zadyszany Tom. Za nim wyrosło jak spod ziemi kilku innych chłopców.
— Żyjesz? Tatusiu, żyjesz?! — rzucił się Tom ku ojcu. — To pewno i Ber żyje. Ja już myślałem, że i ciebie!.. — urwał i zasępił się. — Jacka zabili… Zabili tam… — słowa uwięzły mu w krtani.
John przycisnął syna do piersi.
— Myśmy szli tu do ciebie… — łkał chłopiec. — Profesor Horsedealer mówił, że trzeba koniecznie… że to bardzo ważne. Oni stali w przejściu na 17 poziomie. Zobaczyli nas i zaczęli strzelać. Jack szedł pierwszy…
John chwycił gwałtownie chłopca za ramiona i patrząc mu w oczy zapytał:
— Co ci powiedział Horsedealer?
— Profesor mówił, abym biegł do ciebie i powiedział, żebyś dał więcej ludzi na stację rakiet, bo… bo… on i przylatują. Ci… ci z Astrobolidu…
— Kiedy? — nie pozwolił synowi dokończyć Mallet.
— Mówił, że zaraz, za dziesięć minut. John poruszył się niespokojnie.
— Za dziesięć minut? Lett! — zwrócił się do Cornicka. — Weź grupę Freda i ruszaj zaraz na stację rakiet.
Tom chwycił ojca za rękaw.
— Ale profesor mówił to o ósmej piętnaście. Myśmy nie mogli się do ciebie dostać, więc… Mallet spojrzał na zegarek. Od dwudziestu minut przybysze z Ziemi powinni być już w Celestii.
„A jeśli zostali napadnięci przez ludzi Morgana? Może już nie żyją? Nie, to wykluczone! Widocznie i na mnie działają te kłamstwa” — zgromił sam siebie. Przecież obsada stacji rakiet była dość znaczna. Ale czy udało im się dotrzeć na 18 poziom? Trzeba koniecznie nawiązać łączność z Krukiem.
— Wyślemy Jane do Bera — rzekł zdecydowanym tonem.
— Może ja pójdę? — wtrącił nieśmiało Tom, lecz nie otrzymał odpowiedzi, bo w drzwiach stanął siwy, przygarbiony elektrotechnik.
— Johnny! Morgan znów użył gazów. Panika! Wszyscy uciekają! Opowiadają niestworzone rzeczy: że Kruk zabity, że Horsedealer i ty… że Astrobolid zniszczony. Nie wiem sam już, co…
— Tom! — zwrócił się Mallet do syna. — Poczekajcie na korytarzu. Nigdzie się stamtąd nie ruszajcie. A teraz mów, co wiesz — powiedział do starego elektrotechnika, gdy drzwi zamknęły się za chłopcami.
— Źle jest. Robi się coraz większy bałagan. Grupa Smitha i Graya rozleciała się. Wszystko ucieka. Ludzie Morgana opanowali dwunasty sektor pionowy aż do skweru Greena. Mają w rękach rozgłośnię. Obsadzili kilka wind i ważniejsze przejścia. Strzelają do każdego, kto im się pod elektryty nawinie. Podobno rozpoczęli znów akcję gazową… Co będzie, Johnny? Powiedz! Co będzie?
— Nie denerwuj się. Lett! — zwrócił się do Cornicka. — Weźmiesz trzy grupy po piętnastu ludzi i uderzysz na rozgłośnię. Ich nie może być wielu. Cała ich siła to te megafony, no i oczywiście gazy. Och, te przeklęte megafony! Takie kłamstwa, niestety, działają na wielu, tym bardziej że przerwali wszelką łączność telefoniczną. Chcą załamać ludzi.
— To im się już udało — dorzucił siwy robotnik.
— Nie kracz — przerwał mu ze złością Mallet. — A więc, Lrtt, musisz zająć się rozgłośnią, choćby to nas drogo kosztowało. Brownowi trzeba również pomóc. Poślij oddział Bucka. Stacja rakiet to łączność z Astrobolidem.
— Broni mało… John zasępił się.
— Mam jeszcze dwadzieścia osiem pistoletów. To te od Greena. Z tego zabierzesz dwadzieścia. Poza tym weźmiesz te ostatnie dwa Green-Bolty, no i oczywiście wszystkie maski, jakie znajdziesz.
— A jeśli zaatakują dyrekcję? — zapytał Cornick.
— Tym będę się martwił sam. Aha, jeszcze jedno. Już raz mówiłem: trzeba wysłać Jane na 18 poziom. Muszę koniecznie nawiązać kontakt z Krukiem i Horsedealerem.
Znów drzwi rozsunęły się raptownie. W progu stanęła kierująca łącznością czarnooka Jane. Z trudem chwytała powietrze, jak po męczącym biegu. — Co się stało? — zapytał Mallet.
— Kruk nie żyje.
— I ty też powtarzasz te bzdury? — wybuchnął Mallet i nagle urwał. Zza dziewczyny wysunął się Roche.
John spojrzał na jego rozłożone bezradnie ręce, na duże plamy krwi odcinające się jaskraun na rękawach żółtej bluzy i zadrżał.
— To niestety prawda — skinął głową Dean. — Bernard nie żyje. Został zamordowany przez Handersona. Nim zdążyliśmy przyprowadzić doktora Bradleya, Ber nie żył.
Mallet zacisnął powieki. Parę chwil stał jak skamieniały na środku pokoju. Naraz przetarł gwałtownym ruchem czoło, jakby budził się z odrętwienia.
— Horsedealer? — zapytał krótko.
— Jest właśnie tam… — odparł Dean cicho.
— Czy przybył ktoś z Astrobolidu?
— Piętnaście minut temu jeszcze nikogo nie było. Teraz nie wiem. Mallet spojrzał na zegarek.
— Lett! Natychmiast musisz uderzyć na rozgłośnię i wysłać oddział Bucka. Nie mamy chwili do stracenia.
Sytuacja była poważniejsza, niż John przypuszczał. Morganowcy nie tylko wywołali panikę na wyższych poziomach, lecz blokując umiejętnie boczne przejścia, ogniem z pistoletów i gazem spychali zebrany uprzednio na skwerze Greena tłum w dół.
Oddział Cornicka z coraz większym trudem torował sobie drogę w wąskich, zatłoczonych ludźmi korytarzach. Gdy wreszcie dotarł do szerokich schodów łączących 23 i 24 poziom, natrafił na niepokonaną przeszkodę w postaci gęstniejącego szybko obłoku palnego gazu.
Cornick nie miał kombinezonów ochronnych, których w ogóle w Celestii było niewiele. Jedyny zapas miały zakłady chemiczne Morgana, a te, które udało się naprędce wyprodukować, znajdowały się na centralnym odcinku walki. Łączność z tym odcinkiem była jednak w tej chwili zerwana.
W tej sytuacji Cornick musiał się cofnąć i to aż na 17 poziom, gdyż tam dopiero udało się uruchomić grodzie awaryjne. Również Mallet musiał opuścić dyrekcję policji zagrożoną rozprzestrzeniającym się gazem. Łączność z siedzibą prezydenta próbowano utrzymać poprzez drugą klatkę schodową oddaloną o kilometr od pierwszej. Okazało się jednak, że również i to przejście blokowane jest groźnymi oparami. Tak więc szesnaście dolnych poziomów Celestii zostało odciętych gazem od osiemdziesięciu pięciu górnych.
Tymczasem wiadomości rozgłaszane przez megafony stawały się coraz bardziej niepokojące. Górne poziomy miały być już rzekomo całkowicie opanowane przez ludzi Morgana i teraz przygotowywali oni nowy cios w postaci wprowadzenia specjalnego trującego gazu do przewodów wentylacyjnych.
Mallet nie tracił jednak zimnej krwi. Zarządziwszy ewakuację do dolnych poziomów ludności skupionej na 16 poziomie, kazał wymontować duży kompresor windowy i zainstalować go w ten sposób, aby pompując powietrze z szybu wentylacyjnego można było wytworzyć nadciśnienie w przedsionku przylegającym do przejścia na 17 poziom. Na szczęście Morgan nie próbował wysadzać grodzi, zajęty oczyszczaniem zdobytego terenu i przegrupowywaniem sił, tak iż bez przeszkód po paru godzinach urządzenie zmontowano. Teraz John wraz z uzbrojoną grupą udał się do przedsionka i nakazał otwarcie drzwi wychodzących na klatkę schodową.