Литмир - Электронная Библиотека

Grupka ludzi dotarła do małej ławki, na którą wszedł Horsedealer, stając się w ten sposób wyższy o dwie głowy od otaczającego go tłumu.

Filozof podniósł rękę i trwał tak przez dłuższą chwilę.

Zgiełk począł wolno przygasać.

— Cicho! Cicho! — rozległy się zewsząd głosy.

— Przynoszę wam dobrą nowinę! — zawołał donośnie Horsedealer. — Otrzymaliśmy broń i maski. Spodziewamy się pomocy od ludzi, którzy przybyli do nas z Towarzysza Słońca. Ale zwycięstwo nie przychodzi samo. Walka trwa. Nasi bracia odpierają w tej chwili nowy atak Morgana. Wrogowie nasi są podstępni. Usiłują wywołać panikę, aby osłabić nasze siły. Musicie zachować spokój. Skwer Greena oddalony jest o ponad 10 poziomów od terenów walki. Nie ma więc potrzeby, abyście schodzili niżej. Wszelka panika ułatwia tylko robotę morganowcom, którzy chcieliby krwią i terrorem stłumić pragnienie wolności tysięcy ludzi naszego świata. Nie uda się im to. Nadszedł nowy wielki dzień dla wszystkich „szarych”! Nadeszło nowe życie!

— Precz z diabelskim sługusem! — przeciął chwilową ciszę wrzask z końca sali. W tłumie zakotłowało się.

— Nasza przyszłość — ciągnął spokojnie filozof — to życie bez strachu o jutro, to życie wolne od głodu i chorób. Życie wolne od kłamstwa, terroru i gwałtu, życie pełne spokojnej codziennej pracy dla szczęśliwej przyszłości, która się otworzyła przed Celestią.

— Precz! Precz z nim! Precz z „odmieńcem”!

Nowe okrzyki padające z grupy podejrzanych osobników, którzy ukazali się w głównym wejściu, przerwały Horsedealerowi mowę.

Kilka kobiet i mężczyzn rzuciło się ku nim wygrażając pięściami. Zamieszanie rosło.

— Dlatego — wołał podniesionym głosem filozof — naszym obowiązkiem jest zachować spokój i skupić wszystkie siły do walki z morganowcami!

Świst przelatującej obok Horsedealera butelki i trzask rozpryskującego się o filar szkła nie pozwoliły mu dokończyć. Krzyki poparzonych kwasem ludzi zmieszały się z tumultem, jaki niespodziewanie wybuchnął w kilku punktach skweru.

Horsedealer stał spokojnie oczekując nowego ataku. Jego wyprostowana postać urągała śmiałkom.

— Zamknąć wyjścia! — zawołał donośnym głosem. Jego oczy rzucały błyskawice gniewu. -Niech nikt nie rusza się z miejsca! Jim! Wyprowadź rannych! — rozkazał Smithowi, który się przedzierał ku niemu.

Tumult jednak nie ustawał. Ognisko paniki wywołanej eksplozją butelki rozprzestrzeniało się gwałtownie. Wśród ogólnego zgiełku raz po raz wybuchały okrzyki tratujących się wzajemnie ludzi. Na zamknięcie drzwi było już za późno.

Kroplisty pot wystąpił na czoło Horsedealera. Spostrzegłszy, że już nie jest w stanie całkowicie opanować sytuacji, zaczął wołać jak mógł najgłośniej:

— Spokój! Jak największy spokój! Nie dajcie się zastraszyć bandytom! Kobiety i dzieci do mnie! Mężczyźni niech obsadzą wyjścia! Czy pozwolimy się terroryzować jak stado baranów? Spokój! Spokój przede wszystkim!

Tam gdzie docierał jego silny, spokojny głos, ruchy tłumu stawały się mniej gwałtowne. Bliżej stojące grupki kobiet i dzieci przeciskały się ku ławce, na której stał filozof. Niestety, w ogólnym hałasie zasięg jego głosu był nieznaczny i gromady ludzi tłoczyły się w dalszym ciągu ku wyjściu. Tam jednak toczyła się formalna bitwa z tarasującą drzwi bojówką, która widocznie przedostała się tu jakimś bocznym przejściem.

Horsedealer szukał gorączkowo wyjścia z tej ciężkiej sytuacji. O 50 kroków od niego znajdowała się budka telefoniczna. Należało natychmiast zadzwonić do dyrekcji policji o pomoc. Wiedział jednak, że jego zejście z zaimprowizowanej mównicy jeszcze bardziej spotęguje chaos.

— Pędź natychmiast do telefonu! Trzeba zawiadomić Malleta — chwycił za ramię starszego robotnika stojącego obok.

Ten bez słowa począł się szybko przedzierać ku budce.

Horsedealer wyprostował się i wskazując poza siebie ręką znów zawołał:

— Przesuwajcie się drugą stroną, poza filar!

Niemal jednocześnie huknął wystrzał jeden i drugi. Błyskawice przebiegły tuż obok głowy Horsedealera. Jednocześnie rozległ się krzyk siedzącego na budce telefonicznej chłopca.

Jakieś silne ręce ściągnęły filozofa z ławki. Barczysty Murzyn błyskając białkami przerażonych oczu wołał na całe gardło:

— Zabiją pana! Zabiją! Nie pozwolę! Jak Boga kocham, nie pozwolę!

— Tak nie można, Soddy. Tak nie można. Ja muszę tu stać! Puść mnie! — szarpał się filozof. Lecz Murzyn nie ustępował trzymając go kurczowo za ramiona. Naraz jakby spod ziemi wyrósł przed Horsedealerem Tom Mallet.

— Panie profesorze! Do telefonu! Tam się stało coś strasznego! Mówią, że Ber… — trząsł się jak w febrze.

— Co Ber?

— Ber zabity!

Niemal biegnąc wśród rozstępującego się przed nim tłumu Horsedealer wpadł jak oszalały do budki. Wyrwał gwałtownie słuchawkę z ręki starego robotnika stojącego Przy aparacie.

— Co? Co mówisz?… Handerson… To straszne… Zaraz tam będę!… Przylatują… Hnny nic nie wie? Może stąd uda mi się połączyć.

Uderzył kilkakrotnie w widełki i trzęsącą się ze zdenerwowania ręką nakręcił numer.

— Nie można się połączyć z Johnny m… — westchnął ciężko robotnik. — Już próbowałem. Horsedealer odłożył słuchawkę i z kamiennym wyrazem twarzy zwrócił się do Toma i

Jacka:

— Chłopcy! Pędźcie jak możecie najszybciej do dyrekcji policji. Idźcie tym bocznym wyjściem, gdzie jest najmniejszy ścisk. Zresztą sami najlepiej wiecie… Powiesz ojcu — chwycił Toma kurczowo za ramię — że za dziesięć minut przybywają ludzie z Astrobolidu. Niech natychmiast obsadzi stację rakiet oraz przyśle pomoc Smithowi, który będzie bronił skweru Greena. To wszystko! Pędź! — pchnął go lekko.

— Jim Smith niech trzyma skwer jak może najdłużej — zwrócił się do starego robotnika. -Ludzi kierować bocznymi przejściami do głównego korytarza.

W kilka minut później znalazł się w prezydenckiej siedzibie. Przy drzwiach czekali na niego Roche i Schneeberg oraz kilku uzbrojonych ludzi.

Horsedealer nie pytał już o nic. Przebiegł długi hali i szarpnął drzwi gabinetu.

Tuż przy biurku leżał na dywanie Bernard z wielką raną na piersiach. Obok, nieruchomo jak posąg, stał doktor Bradley.

— Czy to już koniec? — zapytał Horsedealer złamanym głosem.

— Kiedy przyszedłem, już nie żył — rzekł profesor. Spazmatyczny płacz Stelli zawtórował jego słowom.

Dopiero teraz Horsedealer zauważył, iż w pokoju znajduje się również córka Summersona.

— Jak to się stało?

— Nie wiedzieliśmy nic o tajnym przejściu łączącym ten gabinet z mieszkaniem Handersona — odpowiedział cicho Dean.

— Niech pan natychmiast zawiadomi o wszystkim Malleta! — zwrócił się filozof do astronoma. — Wysłałem już Toma, ale nie wiem, czy dotarł.

Roche wyszedł bez słowa.

Horsedealer stał nieruchomo przez dłuższą chwilę nad ciałem Bernarda, gdy drzwi rozsunęły się cicho. W progu stanęło dwóch wysmukłych, młodych mężczyzn ubranych w dziwne stroje.

Horsedealer spojrzał na przybyłych.

Serce zabiło mu gwałtownie. Poznał Kalinę i Sokolskiego.

Opuścił wzrok ku ziemi, gdzie leżało martwe ciało Bernarda.

— On nie żyje… — wyszeptał z rozpaczą.

— Poddajcie się! Wszelki opór jest bezcelowy. Dajemy wam ostatnią szansę. Kto się sprzeciwi prawowitej władzy, kto nie wykona jej poleceń, niech nie liczy na pobłażliwość.

Ogłuszający ryk megafonu umilkł na chwilę.

— Poddajcie się! — zagrzmiał znów ten sam głos. — Wszyscy mieszkańcy Celestii, ludzie i Murzyni, mężczyźni, kobiety i dzieci mają udać się do domów i nie opuszczać mieszkań przed upływem dziesięciu godzin. Ostrzegamy: u kogo znaleziona zostanie broń — cała jego rodzina będzie bez sądu rozstrzelana. Śmierć czeka również rodziny tych, którzy usiłowaliby ukrywać członków bandy Horsedealera, Malleta i Kruka. Ostrzegamy!

Znów głos umilkł. Przez kilkadziesiąt sekund panowała dźwięcząca w uszach cisza i oto nową falą popłynęły z głośnika ogłuszające słowa:

— Halo! Halo! Przed dwudziestoma minutami z wyroku nadzwyczajnego trybunału ponieśli śmierć zdrajcy: Bernard Kruk, John Mallet i William Horsedealer. Francis Morgan objął władzę. Zdradziecka banda Horsedealera została rozbita i zlikwidowana. Nie udało im się sprzedać Celestii potworom z Towarzysza Słońca. Halo! Halo! Kruk, Mallet i Horsedealer zostali straceni, a trupy ich wystawiono na widok publiczny.

95
{"b":"247841","o":1}