Na dźwięk pękającego metalu Summerson jednym susem znalazł się przy planie Celestii.
— Trzymajcie drzwi! — zawołał ochryple do Godstona i Kuhna. — Ja was stąd wyprowadzę! Za minutę, może za dziesięć minut. Potrzebuję trochę czasu. Trzeba za wszelką cenę powstrzymać ten motłoch. Niech policjanci strzelają przez drzwi!
Ale zawsze posłuszny siostrzeniec tym razem zdawał się go nie słyszeć. Summerson przerwał w połowie kolejną próbę otworzenia zakonspirowanego przejścia.
— Każ strzelać!
Godston podniósł na niego przerażone oczy. Trzymana przez niego latarka poczęła drżeć.
— Boję się — jęknął jakoś dziwnie.
Summerson odwrócił się, szybko postąpił trzy kroki, zacisnął pięść i przystanął.
— Ty się boisz? Każ policjantom strzelać albo…
Godston spojrzał w oświetloną latarką, zeszpeconą gniewem i strachem twarz wuja i cofnął się ku drzwiom. Czuł, że jest między młotem a kowadłem.
— Strzelać! — wrzasnął znów prezydent.
— Oni nie będą strzelali — postać Kuhna wyrosła pomiędzy Godstonem a Summersonem. -Przecież to rozjuszy tłum!
— Precz! Ja tu rządzę! Ód tej chwili nie jesteś ministrem! — ryknął Summerson.
— Nie pozwolę!
Fakt, że dymisja nie wywarła żadnego wrażenia na Kuhnie, doprowadził Summersona do szału. Rzucił się na Kuhna z pięściami, lecz ten zgasił raptownie latarkę i w gabinecie zapanowała ciemność.
Tylko przez wąską szparkę w pękniętych drzwiach migotało światło płonących za nimi pochodni.
— Dobrze! Dobrze! — dyszał Summerson. — Tchórze! Jeśli się boicie, to ja sam… Wyciągnął z kieszeni elektryt i przyskoczył do szpary. Wąska smuga światła załamała się na oksydowanej powierzchni pistoletu. Nim jednak zdążył wystrzelić, Godston podbił mu raptownie rękę.
Pistolet potoczył się na ziemię.
— Ty, chłystku! — Summerson uderzył dyrektora policji pięścią w twarz.
Lecz stało się coś, czego prezydent zupełnie się nie spodziewał. Godston skurczył się, podskoczył i trafił go głową w brzuch.
Summerson runął jak długi na ziemię, lecz nim zdążył wstać, posypały się na niego nowe ciosy.
To zdegradowany minister ochrony zewnętrznej śpieszył z pomocą Godstonowi. Trzy ciała skłębiły się na podłodze.
Wrzask, przekleństwa i głuchy odgłos ciosów zmieszały się z nową serią uderzeń w drzwi. Zgrzyt żelaza — i rozsadzana łomem szpara poszerzyła się.
— Drzwi! Drzwi pękają! — wrzasnął Mikę.
Lokaj i policjant skoczyli, by rozdzielić tarzających się po ziemi dygnitarzy.
Ostatni podniósł się prezydent. Nie było go stać nawet na jedno słowo groźby pod adresem „profanatorów najwyższej władzy”. Podbiegł do planu i gorączkowo począł stukać w guziki. Nie wierzył już, że to odniesie skutek, a tylko w obłędnym zapamiętaniu trzymał się kurczowo tej ostatniej deski ratunku.
Nieoczekiwanie zapłonęło zielonkawe światło. Ściana rozsunęła się cicho. Blask oświetlonego przedsionka raził w oczy.
Prezydent z radosnym okrzykiem skoczył naprzód. Za nim Godston, Kuhn, Mikę i policjanci.
Summerson pośpiesznie zatrzasnął ścianę. Nie było chwili do stracenia, bo tuż za nią rozległ się tupot nóg.
Poczuł się zupełnie bezpieczny. Gniewało go natomiast, że aż tylu niepowołanych ma wprowadzić do tajnych pomieszczeń, tak skrupulatnie maskowanych i strzeżonych. Ale musiał zdobyć się na ten krok.
„Trzeba jak najszybciej przeprowadzić ich do archiwum — myślał. — Nie powinni poznać tajemnicy centrali. Szafy archiwum są zamknięte, więc nie ma niebezpieczeństwa”.
— Za mną! — zakomenderował i pchnąwszy szybko drzwi przebiegł pośpiesznie przez centralę.
Otworzył małe drzwiczki, wszedł i nogi ugięły się pod nim. Zdało mu się, że oszaleje.
Stał u wejścia do archiwum jak skamieniały, blady jak płótno, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
Zaledwie o parę kroków przed nim, w jego fotelu, przed jego biurkiem „siedział” stwór, o którym opowiadał mu Edgar Brown.
Więc i jemu, na starość, pewnie przed samą śmiercią, przyszło uwierzyć w diabła?
Wrzask przerażenia rozległ się za jego plecami.
To reszta zbiegów zauważyła „Łazika”.
Tymczasem „diabeł” przemówił po angielsku młodym, śpiewnym głosem Kaliny:
— Złóżcie broń! Mieszkańcy Celestii nie chcą waszych rządów.
Mikę wyjął pistolet z rozdygotanej dłoni Godstona i położył na biurku odwracając się z zabobonnym strachem, żeby nie patrzeć na potwora.
W tej samej chwili w drugim końcu archiwum otwarły się drzwi.
Summerson spojrzał i zadrżał.
Z windy wychodził Bernard Kruk z Greenem i jakimś starszym mężczyzną ubranym w kombinezon noszony przez techników Sial Celestian Corporation…
Na spotkanie przyszłości
W tę długą, niezwykłą noc, gdy nieustanny tupot czyichś nóg na korytarzu budził na przemian to nadzieję, to znów zwątpienie, William Horsedealer leżał samotnie w jakimś nieznanym miejscu. Serce ściskał bezsilny żal. Oto teraz, gdy nadeszła tak długo oczekiwana chwila, nie dane mu jest stanąć do walki o sprawę, która od wielu lat była jedyną treścią jego życia.
Na próżno usiłował przezwyciężyć bezwład ciała. Wiedział, że nie będzie mógł uczynić o własnych siłach nawet kroku.
— Gdzie ja jestem?
Na próżno wytężał wzrok: ciemność nie pozwalała mu zorientować się w otoczeniu.
Chociaż każdy ruch powodował dotkliwy ból, chciał jednak choć po omacku zbadać miejsce, w którym się znalazł.
Wyciągnął rękę. Natrafił na jakąś metalową rurę, która wydała mu się tak zimna, że odruchowo cofnął dłoń.
Znów za ścianą rozległy się kroki. Skupił myśli usiłując odtworzyć wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin. Pamiętał, że późnym wieczorem zwlókł się z posłania i ruszył chwiejnym krokiem wraz z falą postaci, dziwacznie pstrych w migotliwej łunie pochodni.
Tempo rozwoju wydarzeń sprawiło, że stracił kontakt z Malletem i innymi przywódcami Nieugiętych. Rozpoczęli akcję bez niego.
Ta myśl nie dawała mu spokoju. Nie dlatego, aby podejrzewał, iż zapomnieli o nim. Od Margaret dowiedział się o aresztowaniu Malleta i zajściach w dzielnicy murzyńskiej. Widocznie sytuacja wymagała natychmiastowego działania. Horsedealer rozumiał, że w pewnych wypadkach nie ma czasu na porozumiewanie się. Prócz tego po korytarzach krążyły patrole policyjne, co utrudniało łączność.
Jednak jego obecność wśród przywódców powstania była w tej chwili niezbędna. Czy Smith i Cornick potrafią dać sobie radę bez niego i Malleta? Każda minuta zwłoki może mieć ogromną wagę.
W przejściu, prowadzącym przez kręte schody na skwer Greena, powstał zator. Potrącany, śpieszący się, aby nie zostać w tyle, Horsedealer nagle stracił równowagę i runął ze znacznej wysokości. Przelotne oparcie się o zbitą ludzką masę osłabiło upadek, mimo to jednak doznał silnego wstrząsu i potłuczenia. Mógł być stratowany, ale dwóch robotników idących przed nim, których trochę poturbował spadając, podniosło go i ułożyło prawdopodobnie w jakimś magazynie.
Przeleżał tak w odrętwieniu wiele godzin, jak długo — nie wiedział.
Uniósł się nieco i uczuł piekący ból stłuczonego ramienia.
Raz po raz opanowywała go rozpacz, że leży w tym ciemnym lochu samotny i bezużyteczny. Horsedealer wmawiał w siebie, że jest zdrów i pełen sił, ale ból i wyczerpanie za każdym zrywem okazywały się silniejsze. Na domiar złego dokuczało mu coraz bardziej pragnienie.
Tupot na korytarzu znów wzmógł się, dały się słyszeć jakieś donośne męskie głosy, ale Horsedealer nie mógł zrozumieć, o czym mówią. Wydawało mu się, że ktoś kogoś woła. Miał ochotę zawołać na cały głos — może go usłyszą. Ściana korytarza jest cienka, pewnie blaszana, jak przeważnie na tych poziomach Celestii. Ale kto otworzy te drzwi? Jeśli policja? Co by się stało, gdyby spotkał agentów Summersona?
Po chwili tumult przycichł, jak gdyby, rozpłynął się w zapadającej ciszy.
„Jeszcze gorzej” — pomyślał Horsedealer. Dopiero teraz uczuł cały ciężar samotności. Już nawet krzyk nie pomoże, bo nikt go nie dosłyszy. Umrze sam w tej złowrogiej ciszy i ciemności. Umrze wtedy, kiedy tak bardzo powinien żyć i pomagać ludziom.