Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– I po co to mówisz? Szukasz naszej łaski?

– Przestając z wami, panie marszałku... zrozumiałem, że wy... jesteście jak ja dawniej. Że widzę w was odbicie tego, w co kiedyś wierzyłem. Myślałem, gdy przyjechałem do Polski, że jesteście cum barbaris, że to dziki kraj pomiędzy Moskwą, Szwecją i Brandenburgią. Ale teraz, gdy was poznałem, twierdzę, że jesteście jak moi wielcy przodkowie, co zginęli wystrzelani z angielskich łuków i cesarskich arkebuzów pod Agincourt i Pawią, na wojnach i buntach. Wy jesteście ostatnimi rycerzami tego świata. Nawet stroje macie rycerskie... I łby podgalacie jak nasza dawna szlachta.

– Nie kadź nam, pludraku! – rzekł zimno Przyjemski. – Za to, coś uczynił, czeka cię sąd sejmowy. A potem – może kat z mieczem. Nie czas teraz na dusery, panie Francuz. Lepiej poleć duszę Bogu. I paciorek zmów, dobrze radzę!

– Ja proszę tylko o jedną łaskę.

– Słucham.

– Jeśli dojdzie do potrzeby bitewnej, chciałbym... stanąć do walki u waszego boku. Chociażby w śmiertelnej koszuli i bez zbroi.

– Nie może być!

– Waszmościowie – szepnął Sobieski – wszak rzekł nam wszystko. A w dodatku ocalił mi życie w bitwie. Okażmy mu łaskę!

Pułkownicy zaszeptali. Przyjemski westchnął cicho.

– Jeśli dojdzie do bitwy, w której ważyć się będą losy nas wszystkich, zezwalam, abyś stanął do walki u boku jego mości pana Sobieskiego.

Dantez pokłonił się aż do ziemi.

– A do tego czasu pozostaniesz waść pod strażą. Wyprowadzić!

Dantez skłonił się raz jeszcze. Ruszył do wejścia poprzedzany przez dragonów Przyjemskiego. Dopiero teraz w namiocie zawrzało.

– Za to, co uczynił Jan Kazimierz, mamy prawo żądać jego abdykacji! Waza musi złożyć koronę! – krzyknął trzęsący się Odrzywolski.

– Zwołajmy koło generalne wojska!

– I wybierzmy własnego kandydata na elekcję! – rzekł blady Przyjemski.

Dantez zatrzymał się nagle jak wryty. A potem odwrócił się, roztrącił dragonów i padł na kolana przed Przyjemskim.

– Wasza miłość! – wykrzyknął. – Wasza miłość!

– Co się, do kroćset, stało?!

– Każcie zatrzymać... Eugenię... Moją meretrycę. I pana Baranowskiego! Oni chcą pokrzyżować wam szyki, napaść na Kozaków, z którymi gadaliście w cerkwi.

Przyjemski spojrzał na niego bystro.

– Chorągiew Baranowskiego wyszła z obozu trzy dni temu w podjazd. Jeśli nie wróciła dotąd, to już nie przyjdzie, bo wkoło obeszli nas Kozacy. A co do Eugenii, nie turbuj się waszmość. Jeśli nawet uszła z obozu, chwycą ją Zaporożcy albo i orda. Nigdy nie dotrze do Baranowskiego.

– Obyś się nie mylił, panie generale.

– Nie mylę się, bo ugodę już podpisaliśmy. Godzinę temu wrócił jego mość Czapliński i przywiózł nam pismo podpisane przez Bohuna i starszyznę wojska zaporoskiego. Jak zatem widzisz, Kozacy cali są i zdrowi.

* * *

Był wieczór, gdy składali ciało Tarasa do mogiły na wzgórzu. Kiedy żołnierze chcieli przymknąć wieko, Sobieski wstrzymał ich i położył na piersiach młodzieńca potrzaskaną bandurę.

– Śpij, Tarasie – wyszeptał. – Śpij i niechaj przyśni ci się Ukraina. Młody byłeś i wątły, a jednak sprawiłeś coś, czego hetmani, statyści i panowie wielcy dokonać nie mogli. Chłopem się urodziłeś, ale wolny opuścisz ten świat. Albowiem ja, Marek Sobieski, szlachcic polski, dopuszczam cię po śmierci do mego herbu.

Zdjął z palca srebrny sygnet z Janiną i włożył go na palec Tarasa.

Żołnierze z głuchym stukiem nasunęli wieko i opuścili trumnę w głąb dołu. Pop modlił się i błogosławił ją krzyżem. Starosta krasnostawski ukląkł. Odmawiał modlitwę niemal bezgłośnym szeptem, wsłuchany w głuchy łomot ziemi opadającej na trumnę. Ten dźwięk był tak złowieszczy, tak ponury, że Sobieski nie mógł go dłużej znieść. Przeżegnał się, wstał i odszedł. Czuł pustkę w sercu, tak bardzo brakło mu Tarasa. To nie miało... nie powinno skończyć się tak strasznie...

Deputaci od koła chorągiewnego czekali na niego przy koniach. Kiedy podszedł bliżej, zdjęli czapki i kołpaki.

– Miłościwy panie...

– Tak... – Podniósł głowę i spojrzał im prosto w oczy.

– Panowie pułkownicy i towarzystwo uradzili, aby domagać się abdykacji króla. Wybraliśmy naszego kandydata, za którego oddamy kreski na elekcji... Wybraliśmy was... wasza miłość.

Sobieski zamarł. Wszystko spełniało się co do joty...

– Królu... mój panie złocisty... – wyszeptał w jego uchu Taras. – Podnieś koronę złotą, nim ją rozedrą na strzępy... Ratuj Rzeczpospolitą, uchroń ją od upadku...

– Dobrze – rzekł Sobieski ochryple. – Niechaj się wypełni proroctwo.

* * *

– Hej, bywaj tutaj!

Nikt nie odpowiedział na wołanie, wszędzie panowała głucha cisza.

– Popili się, czy jak?! – mruknął Bohun. – Czekajcie, sam sprawdzę.

Pułkownik kalnicki zeskoczył z trudem z konia. Chwycił pochodnię i ruszył ku zrujnowanej cerkwi. Przechodząc przez próg, schylił się, oddając pokłon wszystkim świętym. Gdy był w mrocznym wnętrzu, wyprostował kark i wówczas uderzył czołem o parę zwieszających się z powały nóg...

Uniósł pochodnię i dostrzegł najpierw bose stopy, potem hajdawery, na koniec porwany, pokryty krwią żupan, a wyżej, nad latarnią, przez którą wpadało światło księżyca, jego wzrok napotkał szeroko otwarte, ścięte oczy wisielca.

Baran Chudyj wisiał na belce wśród ikon i obrazów świętych. Bohun ruszył ku ikonostasowi. Po drodze oświetlał kolejne martwe, nabrzmiałe, poranione twarze, źrenice zasnute bielmem śmierci. Przy obrazie Chrystusa Pantokratora kołysał się Sawa Sawicz. Obok, opierając się zakrwawionym czołem o obraz świętego Jana Chrzciciela, zwisał Groicki. Nad wrotami diakońskimi kołysały się sztywne nogi Parchomienki. Z jego piersi sterczała rękojeść lewaka. Bohun chwycił ją i wyrwał jednym ruchem.

To była broń piechoty niemieckiej na służbie Rzeczypospolitej.

Broń żołnierzy Przyjemskiego!

Ściany cerkwi i ikony pocięte były nowymi razami szabel i pałaszy. Święte obrazy pokrywała ledwo zaschnięta posoka, tu i ówdzie widniały czarne łaty prochowe po bliskich wystrzałach. Jedynie ikona Matki Bożej z Dzieciątkiem lśniła słabym blaskiem. Łzy wypływały z jej oczu...

– Bywaaaaaj!

Kozacy wpadli do cerkwi, słysząc głos pułkownika. Straszliwy widok ściął im krew w żyłach, potem zaczęli krzyczeć, biegali jak opętani, świecili pochodniami, łapali za szable.

– Zdrada! Zdrada! – wrzeszczeli coraz głośniej. Bohun oparł się o ścianę. Byłby osunął się na podłogę, ale podtrzymali go mołojcy.

– Szukajcie aktu ugody!

Kozacy poczęli obszukiwać trupy, szperać po kątach cerkwi. Nie znaleźli nic.

– Ne ma, bat’ko.

– Mości panowie – rzekł Bohun. – Oto widzicie, jak płaci Rzeczpospolita za nasze koło pokoju staranie... Wszystko było podstępem mającym na celu urzezanie gardeł naszym pułkownikom!

– Na pohybel Lachom! – ryknęli mołojcy. – Rezaty Lachiw!

Bohun wyprostował się – straszny, drżący, nieopanowany. Podszedł do ikonostasu i zwalił na kolana przed ikoną Matki Boskiej z dzieciątkiem.

– Matko, Bożorodzico światuju pereczystuju. Na rany Chrystusa, Syna Twego przysięgam tobie i wam, mości panowie, że zdrada nie zostanie bez pomsty! Tak mi dopomóż Otcze niebieski i wszyscy święci. Bić będziem Lachów, mości panowie mołojcy bez miłosierdzia! Strasznie bić będziem!

Podniósł się z kolan, podtrzymywany przez Kozaków, a potem podszedł do Sawicza. Ujął i pocałował jego trupią rękę, a potem objął nogi wisielca.

– Zgrzeszyłem, bracia – zaszlochał. – Zawierzyłem Lachom niewiernym i was przywiodłem do śmierci. Ale wiedzcie, że krew wasza nie na darmo została przelana, a za głowę każdego z was, tysiąc lackich ściąć każę. Będę ich mordował tak, by wiedzieli, że giną. Będę ich na palach sadzał, na gałęziach wieszał. Będę ich za koniem ciągał, a ty Boża Matko będziesz świadkiem, że pomsty dokonam! Tak mi dopomóż Matko, Boża Rodzicielko!

Rozdział VII

44
{"b":"122824","o":1}