Stary Kozak rozejrzał się dokoła.
– Nie masz tu Tarasa – rzekł cicho. – Wszak wasza mość go wypędził.
– Jak to wy... wypędził... – wycharczał Bohun. – Nie może być.
– To było wtedy, kiedy się nie chciał was Taras słuchać i Lachów, co ich wzięliśmy pod Białą Cerkwią, wyścinać. Wasza mość kazał mu się na oczy nie pokazywać. I Weresaj jako kamień w wodzie przepadł. Tylko jego ojciec z nami ostał, bo ślepy już i stary.
– Jak to?! – zaszlochał półprzytomny Bohun. – Jak to być może?
– Ano tak to i było. Nie masz już Tarasa. A wyście, bat’ko, potem w gniewie horyłkę pili. Mołojcom po gębach nakładli, ziemię gryźli. I tak z apopleksyjej rany się wam pootwierały.
– Źle uczyniłem – wydyszał umierający. – Na Światuju Pereczystuju, popełniłem grzech. Wybacz mi, Panie, gniew! Jak mogłem wygnać bandurzystę, co był mi jak syn rodzony! Toż ja sam jestem jedyny na świecie. Fyłyp!
– Sługa waszej miłości.
– Ja Tarasa... Ja mu wszystko oddaję. Całą moją sławę, majętności z lackich gardeł wydarte... Ty go znajdź... Ty mu wszystko powiedz... i rzeknij... rzeknij... że w grobie będę czekał jego zmiłowania! Fyłyp! Spasi Chryste!
Bohun poderwał się z łoża, chwycił za świtę starego Kozaka, potrząsnął nim, a potem opadł na plecy. Krwawa piana wystąpiła mu na wargi.
– Będzie jak każecie, bat’ko – wyszeptał Fyłyp. Bohun miotał się i rzęził. Krew plamiła pyszną polską delię, spływała na szlachetne jedwabie i adamaszki, na szczerozłotą buławę, na futra wilcze, kunie i sobole.
– Tylem lat wojował – wycharczał Bohun – biłem Lachów... Tysiące mołojców na śmierć wiodłem... I po co to wszystko? Co z tej chwały mieć będę w Królestwie Niebieskim...?
Poderwał się i zadygotał. Krew puściła się z jego ust, krwawe plamy wystąpiły na bandaże i szarpie. Fyłyp modlił się cicho, ze spuszczoną głową. Czerwona posoka pułkownika plamiła skóry i płótno. Spływała po jedwabnych pasach, po wilczych i sobolich futrach, po złotogłowiach i aksamitach. Po szabli ormiance w pochwie nabijanej jaspisami, po kindżale, po pułkownikowskiej buławie nabijanej turkusami. Po kołpaku z rysiego futra zwieńczonym trzęsieniem i diamentem wartym połowę wsi. Krew spływała z posłania, skapywała na rozdartą kopytami koni, wstrząsaną wystrzałami z dział i arkebuzów ziemię Ukrainy. Fyłyp miał wrażenie, że ściekała też z góry po ścianach namiotu, sączyła się z dachu, omywała drzewca spis, na których rozpięto namiot; wszystko było skąpane w szkarłacie.
A potem Bohun poderwał się z łoża, chwycił zakrwawioną ręką za szablę i krzyknął przerażającym głosem:
– Taras! Bywaj tu! Taras... Com ja ci uczynił... Zakaszlał i na powrót padł bez sił na posłanie. Znieruchomiał.
Minęła długa chwila, nim Fyłyp odmówił modlitwę i wyszedł z namiotu, splamiony krwią atamana. Spojrzał na Kozaków, którzy zgromadzili się przed wejściem i dwie łzy stoczyły się po jego ogorzałej, poznaczonej bliznami twarzy.
– Mości panowie mołojcy i wszystka starszyzno pułku kalnickiego ze wszystkim towarzystwem wojska zaporoskiego... Wszystka Rzeczpospolita Ukraińska... – urwał. Głos Fyłypa się załamał, lecz po chwili podjął przemowę:
– Iwan Bohun, pułkownik kalnicki, mołojec sławny, wódz wielki, wolności wojska zaporoskiego strażnik i miłośnik... Wojennik niepospolity... oddał ducha. Bohun nie żyje!
Kozacy pospuszczali głowy.
* * *
– Tyś naprawdę wierzył, że Sonka dziewica?! He, he, he! Wszystkim mołojcom piczy dawała; gziła się z semenami jakoby klacz na wiosnę, tylko z tobą jednym nie chciała. A wiesz czemu?
– Nie wiem.
– Boś kiep i nigdyś baby nie chędożył!
Kozacy, paskudni, obdarci zawalidrodzy roztaczający wokół siebie woń dziegciu i gorzałki, zarechotali tak głośno, że aż konie stuliły uszy. Taras Weresaj spuścił wzrok, spłonił się jak niewinna mołodycia na widok rzyci Zaporożca.
– Mają baby swoje sposoby sekretne, że i sam mąż nie pozna, czy ją kto wcześniej na ławie heblował – rzekł ze znawstwem Sysun, podciągając przykrótki rękaw zdobycznego giermaka i mrużąc skośnawe oczy. – Wszystkie baby na Bracławszczyźnie to murwy. Z wyjątkiem mojej i waszych matek. Ale długo by o tym gadać. W konie, bracia!
Zjechali do głębokiego jaru, przemknęli z pluskiem przez strumień. Kopyta bachmatów i Wołoszynów załomotały na kamieniach starej, zarośniętej trawą drogi.
– Nie za mało nas do tej chadzki? – zapytał Ołeś, zawołany lirnik i bandurzysta bractwa świętego Michała z Bracławia. – Jak będzie Lach dworu bronił, chudo z nami bude!
– Dudy w miech, mości panowie mołojcy! Jednego Lacha się boicie? Nie tacy to już panowie, co nas bijali. Nie Żółkiewscy i Koniecpolscy, jeno Tchórzowscy i Zajączkowscy, baby w żelazo poubierane. Dobrze będzie, mówię wam.
– A pewnie! – zakrzyknął młodszy z braci Horyłków. – Już tam czekają na nas w Kopyśnicy beczki z dukatami we dworze. Dziewki przaśne i materie pozłociste. Wszystko po kozacku weźmiem!
– Żal dać przepadać dobru! – dorzucił starszy Horyłko, rozparty wygodnie w kulbace.
– Na swą zgubę Lach tu wrócił – wyszczerzył żółte zęby Sysun. – Po smert!
– Jutro w Kalniku poswawolim – rozmarzył się Morozowicki, który powiadał się szlachcicem, a w rzeczy samej był najzwyklejszym osierckiem i to – jak szeptano po karczmach – pozostałym ponoć po żydowskim arendarzu. – Powiadam wam, panowie bracia, że małpy bracławskie jako stare kobyły zajeździmy. Nie będą mogły przez miesiąc kurwy nogami poruszać!
– Graj, Taras! – krzyknął Sysun. – Graj, do kroćset! Toż jak na weselisko jedziem!
Taras chwycił bandurę i zagrał.
Wtedy to Kozak, biedny nieborak,
Kiedy te słowa posłyszał
W końcu stoła siadał, trzosik wyjmował
I młodej szynkarce,
Naści karczmarce
Cały stół czerwieńcami zaściełał.
Wtedy wielmoże kozaccy – bogaccy,
Gdy czerwieńce dojrzeli u niego
Zaraz częstować go jęli
Miodu szklanką
I gorzałki czarką...
* * *
– Bat’ko... pomrzemy tutaj! – zapłakała Luba.
– Co ty mówisz, dziecino? – spytał brat Michał.
– Biesy do nas idut... – załkała dziewczynka. Łzy grube niczym groch spływały po jej ślicznej bladej twarzyczce.
– Cicho, detyno. – Zakonnik utulił ją w ramionach, gładził i pocieszał. Pozostałe dzieci poruszyły się niespokojnie. Któreś poczęło chlipać.
– Jarema ide! – jęknął Mykoła, któremu wiśniowiecczycy odrąbali prawą rękę.
– Bat’ko, Lachy nas dostaną!
– Nie znajdą nas ni Lachy, ni Kozacy. Toż dwór opuszczony od lat. Cały ród tu czerń wygubiła. Nikt o nas nie wie...
– One idą... Biesy pędzą na koniach wronych, ojcze – piszczała Luba. Dzieci płakały coraz głośniej, nawet Mykoła przetarł oczy lewą ręką.
– Matka Boska nas obroni – westchnął brat Michał. – Chodźmy do niej, moje dziateczki.
Wszedł do świetlicy, ukląkł przed figurą Marii Bogurodzicy. Dzieci cisnęły się do niego, przyklękały, szlochając.
I modliły się...
* * *
I wtedy to Feśko Handża Andyber,
Hetman zaporoski
Z cicha słowami przemawiał:
Ej, Kozacy, mówi, dzieci, druhowie – mołojcy,
Proszę was dobrze się starajcie,
Tych wielmożów kozackich – bogackich
Zza stołu niby woły za łeb wyprowadzajcie
Przed oknami pokładajcie,
Po trzykroć brzeziną osmagajcie!
To śpiewał i grał Ołeś. Słowa dumy porywał wiatr, głuszyły je końskie kopyta. Wypadli z jaru na szeroki step, otworzyło się przed nimi morze traw, zielonych bodiaków, ostów i kwiatów. Teraz pomknęli skokiem, pokrzykując wesoło.
– Na sławu! – huknął Sysun.
– Na szczastie! – zawtórowali mu Kozacy.