* * *
Na majdanie załomotały końskie kopyta. Któryś z wierzchowców zarżał, poskromiony silną ręką. Dzieci rozszlochały się, rzuciły zakonnikowi do stóp. Brat Michał skłonił siwą głowę; jego szczupłe ręce dygotały lekko. Palec zakonnika nadal zdobił szlachecki sygnet z Kościeszą. Modlił się z całych sił, wpatrzony w posąg Maryi i widział, jak po obliczu Bogurodzicy toczyły się dwie łzy... A może tylko mu się zdawało?
Mały Mykoła przycisnął zdrową ręką płaczącą Lubę. Zadrżał, gdy w sieni trzasnęły drzwi, kiedy deski podłogi zadudniły pod podkutymi butami.
– Smert – wyszeptała Luba. – Smert idzie.
Brat Michał przytulił oboje do siebie.
– Bóg nas obroni, moje dzieciny – wyszeptał cicho przez łzy.
* * *
Kozacy wpadli do świetlicy w sześciu, z dobytymi szablami, z rusznicami i czekanami na podorędziu. Nikt nie stawił im oporu. Nikt nie porwał za broń...
Mołojcy zamarli zaskoczeni, widząc gromadę dziatek tulącą się do starego zakonnika w szarym, bernardyńskim habicie przepasanym rycerskim pasem kolczym. A wraz z Kozakami wtargnął do świetlicy zaduch dziegciu, koni i gorzałki. I coś jeszcze... Zimny powiew śmierci. Płomienie smolnych szczap zachybotały się pod jej lodowatym tchnieniem.
Taras popatrzył na skulone, chlipiące dzieci i odetchnął z ulgą. Spodziewał się oporu we dworze, zbrojnej czeladzi i Lachów. Obawiał się nawet, że ich sześciu nie starczy na zdobycie folwarku, do którego, jak powiadał Sysun, wrócił potajemnie szlachcic wraz z całą rodziną. Tymczasem znaleźli tu głód, nędzę i mizerię. I kalekie dzieci...
Weresaj zadrżał, gdy przypatrzył się gromadce malców. Niewysoki chłopczyk obejmował kikutem ramienia dziewczynkę z czarnymi jamami zamiast oczu. Tuż obok leżało dziecko bez nóg, przypominające wór łachmanów, a dalej cisnęły się do kolan zakonnika piszczące pacholęta.
Dzieci były strasznie okaleczone. Taras z przerażeniem oglądał kikuty rąk i nóg, główki poznaczone głębokimi ranami, szramami od szabel, bliznami po oparzeniach. Niektóre z dziatek miały obcięte uszy, nosy, lub palce – widać wraz z rodzicielami wpadły w ręce żołnierzy z chorągwi koronnych – być może nawet oddziałów kniazia Jaremy, mszczących się za rzezie i popalone dwory na Zadnieprzu. Taras widział przed sobą najnieszczęśliwsze ofiary wojny, jaką wzniecił Bohdan Chmielnicki przeciwko Rzeczypospolitej. Nieszczęsne pacholęta, które zapłaciły za bunt cenę sroższą niż czerń, Kozacy, starszyzna zaporoska, polscy i ruscy panowie.
Na dalsze rozmyślania nie było czasu. Sysun wpadł między kaleki, roztrącił je, chwycił starego zakonnika za habit i wywlókł z gromady.
– Gdzie Lach? – zawył. – Gdzie twój pan?
– Pomiłujcie, panowie mołojcy – jęknął zakonnik. – Jego mość Gdeszyński, co tu był gospodarzem, zabit. Czerń cały ród wydusiła razem z żoną i dziatkami cztery roki temu. O tam – pokazał ruchem głowy w stronę podwórza – za stajnią pogrzebaliśmy to, co z nich ostało...
– Łżesz, didu! On tu we dworze ukrywa się! Ale my go znajdziem. Spod ziemi wydobędziem. Tak ty lepiej gadaj, gdzie Gdeszyński złoto i srebra ukrył. Inaczej chudo bude!
– I na prażonych podeszwach na tamten świat pójdziesz, popie! – Morozowicki wykrzywił twarz w paskudnym uśmiechu.
– We dworze nie ma nikogo poza mną i tymi dziateczkami – rzekł zakonnik. – Z gościńców je zebrałem, kaleki nieszczęsne.
– Znaczy, ty tutaj dziećmi opiekujesz się? Ty Lach – jezuita?
– Ja od ojców bernardynów – odrzekł starzec. – Za grzechy moje ofiarowałem się Panu Bogu, a on rzekł mi, abym sieroty nieszczęsne pod dach mój brał. Tak i ja was, panowie mołojcy, zmiłowania proszę – nie czyńcie krzywdy kalekom nieszczęsnym.
– Milcz, popie! – warknął młodszy Horyłko. – Gdzie złoto chowasz? Gdzie twoje judaszowe dukaty, kundlu jezuicki? Oddasz nam, to cię całego ostawimy. A jeśli choć jednego zatrzymasz, tedy na gałęzi poskaczesz!
– Nie mamy złota. Toż ja biedny mnich jestem...
Jednym szybkim ruchem Sysun chwycił za kindżał i przyłożył ostrze do gardła zakonnika.
– Zawrzyj gębę, didu! Dukaty dawaj, talary, jefimki, orty!
– Bierzcie co chcecie, jeno oszczędźcie sieroty!
– Przeszukać dwór! – ryknął Sysun, a potem walnął Lacha rękojeścią kindżału w brzuch. Zakonnik jęknął, padł na kolana, złożył ręce do modlitwy.
– Taras, pilnuj go!
Bandurzysta podszedł do starca, ale nie dobył szabli. Nie wierzył, aby Lach stawił mu opór. Sysun i Horyłkowie rozbiegli się po dworze. Z łoskotem poczęli rąbać beczki czekanami i obuszkami, rozwalać wieka skrzyń, odrywać obluzowane deski podłogi, zaglądać do komór i pieców. Z lichych, parcianych worków wysypało się ziarno, ze skrzyni wzbił obłok mąki. Z rozbitych baryłek wyciągnęli suchary, resztki jagieł i kaszy.
– Nie bójcie się, ojcze – rzekł cicho Taras. – Jeśliście złota nie zataili, nic wam nie będzie. Wyście panie, szlachcic?! – zapytał, widząc pas kolczy na habicie starego bernardyna.
Zakonnik modlił się żarliwie. Dzieci płakały, garnąc się do niego.
– Sługiwałem wojskowo – wyszeptał cicho. – Byłem pod Beresteczkiem. Ale po rzezi ofiarowałem się Panu Bogu. I poszedłem zbierać po traktach pacholęta. Te wszystkie chore, ranne, bez rodzicieli. Dzieci, co pozostały po przejściu ordy, Kozaków albo naszych chorągwi. Tu są wszystkie – te ze szlacheckich dworów i te z prostych chałup. Z miast i przysiółków. Z jarów i pól.
Taras spojrzał na dzieci, na ich rany, blizny, kikuty rąk i nóg obwiązane gałganami, na pobladłe twarzyczki. Przeniósł wzrok na zakonnika.
Zamarł...
Wróciło tamto...
Kozaczek zadygotał, opadł na kolana i na chwilę ukrył twarz w dłoniach. To... To nie mogło być prawdą! Zobaczył... Znowu, tak jak przed rokiem, dostrzegał... Widział tę straszną rzecz.
Zakonnik popatrzył mu prosto w oczy. Spasi Chryste... Czyżby wiedział o widzeniach Kozaka?! Czyżby coś przeczuwał?
– Taras, nie lękaj się – wyszeptał brat Michał. – Mnie śmierć pisana, lecz nie trwóż się. Ojciec niebieski przyjmie mnie do swej chwały. Nic to, że zginę, jeśli dzieci ocaleją.
– Ty wiesz – wydyszał bandurzysta. – Ty znajesz... Co mi się stało wtedy...
– Wiem, co widzisz – wyszeptał starzec. – To samo, co ujrzałeś pod Beresteczkiem, kiedy ostatniego dnia bitwy Chmielnicki uderzał na królewskie wojska. Znów masz to przed oczyma. Módl się za mnie, Kozacze.
– Skąd wiesz? Ojcze... ja...
– Ja to samo ujrzałem. Straszne miałem widzenia, póki nie zrzuciłem zbroi husarskiej i nie przywdziałem habitu. I nie ofiarowałem się Panu Bogu. Ja wiem, co czujesz...
– Ja... nie chcę! – jęknął Taras. – Nie zniosę już tego dłużej.
– I powiedział Pan: kto nie bierze swojego krzyża i idzie do mnie, nie jest mnie godzien. Tak oto synu otrzymałeś dar od Boga, ufaj więc w jego siłę i moc, a on uczyni z niego najlepszy pożytek.
– Dlaczego to przytrafiło się właśnie mnie?!
– Ufaj w moc i opiekę Bogurodzicy. Idź za jej głosem i daj się prowadzić. Być może ty właśnie zaprowadzisz pokój Boży na Ukrainie. I zakończysz wojnę...
Taras milczał. Dygotał z przerażenia, nie mógł patrzeć na zakonnika.
Wtedy to Kozacy wpadli do świetlicy z brzękiem szabel, z łoskotem podkutych butów.
– Nie ma dukatów! – krzyknął Morozowicki.
– Nie ma złota! – zawtórowali mu jak jeden mąż Horyłkowie.
Ołeś spojrzał na Sysuna złowrogim wzrokiem.
– Gdzie dukaty i talary? Gdzie orty i szóstaki? Gdzie złotogłowie i aksamity, czapraki, delie? Gdzie materie tureckie, coś nam je obiecywał?!
– Nie masz ich tutaj! – huknął młodszy z Horyłków.
– Łgałeś, psi synu!
Sysun rozejrzał się dokoła ze złością. Być może nie wiedział, czy od razu porwać za szablę, czy też odwrócić jakoś uwagę rozwścieczonych kompanów. I wtedy jego bystre oczy dostrzegły coś za plecami mołojców.
– Tam Lach złoto schował! – zawołał, wskazując figurę Bogurodzicy. – Bierzcie! Matka Boska talarów nie potrzebuje.