Królestwo Niebieskie
Zdrada zaporoska ● Póki świat światem, nie będzie Polak Kozakowi bratem ● Ostatnia szarża ● Piekło nas pochłonie ● Gniew Rzeczypospolitej ● Złotogrzywy ● Rzeź batowska ● Finis Poloniae ● Kiedy król królem-duchem się staje ● Bohun i Dantez
– Herr Oberstlejtnant, Kozacy idą.
Ludwik Giza, oberstlejtnant regimentu Houvaldta, przyłożył do oka perspektywę. Ale nawet gołym okiem dojrzałby wyłaniające się z mgieł zaporoskie oddziały. Kozacy zbliżali się szybko – najpierw piechota z arkebuzami, za nią jazda semenów. Wiatr powiewał ogromną, malinową chorągwią z Matką Boską.
– Budźcie maréchala Przyjemskiego! Otwierać bramę!
Giza zszedł po schodach razem z żołnierzami. Muszkieterzy odsunęli rygle, chwycili ogromne wrzeciądze wrót. Wrota otwarły się, a oberstlejtnant z dobytym rapierem przestąpił przez próg. Wkrótce podbiegł doń zdyszany setnik zaporoski z kilkoma mołojcami.
– Nie strzelać! – krzyknął. – Idziemy do obozu lackiego.
– Ichmość pan marszałek Przyjemski oczekuje was. Setnik skinął głową i schylił się. A potem w jednej krótkiej chwili porwał za rękojeść szabli i – wyciągając ją z pochwy – z całej siły chlasnął oberstlejtnanta w łeb. Giza zatoczył się, zwalił bez życia, a setnik machnął szablą w stronę Kozaków.
– Naprzód, bracia!
Zaporożcy rzucili się ku bramie. Wpadli w otwarte wrota. Strzegących je Niemców w jednej chwili wysieczono szablami, wybito kolbami rusznic, czekanami i obuszkami. Lecz jeden z gemajnów zdążył uderzyć w dzwon alarmowy. Jego żałobny dźwięk rozszedł się echem po całym obozie. Pod bramą narodził się krzyk, który wkrótce zabrzmiał ze zdwojoną siłą:
– Zdraaaaadaaa! Zdrada!
Zaporożcy rzucili się dalej, między namioty, ale tu napotkali opór. Do walki porwały się chorągwie piechoty węgierskiej, Szkoci i dragoni Przyj emskiego. Ci dali mocny odpór. A potem na Zaporożców uderzyła jazda wołoska Ruszczyca, rozniosła ich na szablach, popędziła precz, wsiadła na karki pierzchającym...
Sobieski, Przyjemski i Odrzywolski zamarli, słysząc strzały, brzęk szabel i odgłosy walki przy bramie obozu. Szybko jak błyskawica przypadł do nich jeden z dragonów.
– Wasze miłoście, Kozacy do bramy przyszli, udając, że z pokojem idą! A chociaż sztandar wywiesili, wyrżnęli Niemców i dragonów!
– Jezus, Maria! Jak to? – krzyknął Sobieski.
– Gorze nam – rzekł Odrzywolski. Przyjemski nic nie powiedział. Jego oblicze zbielało, dłonie trzymające buławę zacisnęły się na niej kurczowo.
– Nie może to być!
Przypadli do nich kolejni posłańcy.
– Miłościwy panie... Kozacy! Idą! Od Bohu!
– Od Ładyżyna!
– Otoczyli nas!
– Faszynę niosą i drabiny! Działa ciągną.
Sobieski chwycił się za głowę.
– Jak to?! Jak to możliwe?! Przecież podpisaliśmy ugodę...
– Ugodę? Wyrok na nas i na wojsko koronne! Bijcie mnie, mości panowie, bo moja to wina! – ryknął Przyjemski. – Wszystko Bohun i pułkownicy uczynili jeno dla zamydlenia oczu. Abyśmy z obozu nie uszli przed czasem...
– Bijmy ich, w imię Boże! – zakrzyknął Niezabitowski. – Ostatni raz zaufaliśmy hultajstwu. Ostatni raz do rozmów usiedliśmy! Nie może być pokoju z rezunami! Jak świat światem, nie będzie Kozak Polakowi bratem.
– Nie obronimy się w obozie...
– Lepsza rzecz umierać, niźli by pogaństwo i hultajstwo miało nam panować!
– Do chorągwi! – zawołał Przyjemski. – Waszmościowie weźmiecie jazdę i piechotę węgierską, pójdziecie na wschodnią stronę, by bronić szańców i ostrogów. Ja idę na zachodnią do redut, biorę komendę nad Niemcami i Szkotami! W razie czego z pomocą wam przyjdę!
Odwrócili się i rozjechali do swoich chorągwi. Czas był już najwyższy.
Mgła rzedła; lada chwila można było spodziewać się ataku. Sobieski i Odrzywolski szybko zajęli stanowiska przed ostróżkami obsadzonymi przez Węgrów. Przed polską jazdą otwierał się wielki, płaski, opadający ku rzece step, na którym przewalały się tumany mgły. Słońce wstawało spoza wzgórz – lada chwila opary mogły rozwiać się, odsłaniając wrogie wojska.
Kozacy szli na obóz ze wszystkich stron. Żupany, siraki i świty mołojców majaczyły we mgłach szarymi i zielonkawymi plamami, nieduże koniki jazdy parskały rzeźwo, podzwaniając munsztukami. Mołojcy postępowali w zwykłym, głębokim, dziesięcioszeregowym szyku piechoty zaporoskiej. Nieśli rusznice, spisy i arkebuzy, faszynę i kobylice do obrony przed jazdą. Podążali niekończącym się korowodem, ogromnym tłumem, rozciągającym się od krańca do krańca stepu – brudni i obdarci, czasem w samych koszulach lub nadzy do pasa, wielu boso, wychudzonych, o płonących dzikim ogniem oczach. Szli bez wytchnienia jak ogromna morska fala, gotowa od jednego zamachu zmieść polskie reduty i oddziały.
– Postępuj, a równo! – krzyknął Bohun. Pułk kalnicki szedł w pierwszej fali, gotowy na otwarcie ognia, żądny pomsty na Lachach; żołnierze tylko czekali na skinienie pułkownika.
Słońce podniosło się wyżej. Mglisty tuman skrywający step począł dzielić się na pojedyncze kłęby i znikać jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zaś kiedy rozwiał się całkiem, Kozacy zadrżeli, widząc, co czekało na nich przed warownymi ostrogami zjeżonymi lufami dział i falkonetów.
Husaria stała jakoby skrzydlaty mur. Szeregi towarzyszy i pocztowych lśniły w czerwcowym słońcu blachami zbroi, srebrzystymi piórami, kitami i forgami. Błyszczały naramienniki i karwasze, sadzone klejnotami strzemiona, napierśniki zdobione husarskimi krzyżami i wizerunkami Matki Boskiej, przesłonięte skórami rysiów, lampartów i tygrysów. A potem zerwał się wiatr; zaszeleścił morzem proporców i krasnych sztandarów.
Bohuna przeszedł dreszcz, gdy ujrzał wśród mgły i dymów starostę krasnostawskiego. Marek Sobieski siedział na koniu, bokiem przy swej chorągwi, odziany w prosty, zielonkawy żupan i szarą delię. Na tle srebrzystych husarzy wyglądał niemal jak obozowy ciura. Jak najmniej godny z pocztowych. Pozory myliły. Rotmistrzowie i porucznicy polscy ubierali się zawsze skromnie, by nie wyróżniać się z tłumu. Za to w ręku Sobieskiego błyszczała szczerozłota buława.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy... Bohun i Sobieski. Niedoszły hetman ruski i niedoszły król Rzeczypospolitej trojga narodów. I w tej jednej chwili przemknęło Bohunowi przez głowę, że ileż dzieł wielkich, ileż zwycięstw sławnych mogliby odnieść razem... Bić skurwysynów moskiewskich, pruskich i cesarskich, pohańców tureckich i tatarskich... Lecz było już za późno. Wszystko to iść miało na śmierć. Na zatracenie...
Sobieski skinął buławą, a wówczas błysk ognia rozjarzył ostrogi. Kartauny, oktawy i szlangi ryknęły basem. Z gwizdem i hukiem kule wpadły w szeregi zaporoskiej piechoty, ryjąc w niej krwawe bruzdy, rozrywając ludzi na sztuki, wyrzucając w górę szczątki. A potem Sobieski zniżył buławę ku kozackim szeregom.
Husaria ruszyła. Najpierw stępa, strzemię w strzemię, potem coraz szybciej.
– Dalej! Dalej! – krzyknęli rotmistrzowie i porucznicy.
Husaria pomknęła rysią. I na przestrzeni stu kroków przeszła w skok, a potem w galop. Szum skrzydeł poniósł się aż do kozackich szeregów, lecz wcześniej dotarł do nich odgłos daleko straszniejszy: potężniejący łomot tysięcy kopyt, świst powietrza przecinanego ostrzami i chrapanie husarskich wierzchowców.
Bohun przeżegnał się, odwrócił się do mołojców, drżących i przerażonych.
– Trzymajcie szyk, bracia! Razem, bo podzieleni nigdy Lachom nie wytrzymacie!
A potem las kopii zniżył się ku końskim łbom, opadł z szelestem i furkotem. Husaria pomknęła cwałem, najstraszniejszym i najszybszym pędem koni, niczym pancerna lawina, staczająca się ze wzgórz na kozackie oddziały!
Błysk ognia przeleciał wzdłuż szeregów zaporoskiej piechoty. Gdzieniegdzie złamał się szyk polski, upadł koń, zwalił się jeździec. Lecz czasu już nie było...
Husaria wpadła w szeregi Zaporożców niby wicher obalający młody las. W chwili krótkiej jak mgnienie oka porwała przed sobą kozacką jazdę i piechotę, zmiażdżyła i stratowała, z trzaskiem kruszonych kopii. A potem, zanim ustał jej impet, nad głowami rycerzy zaświeciły srebrne błyskawice polskich szabel i pałaszy.