Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Byłem bliski złapania Julii, kiedy raptem las się skończył i wybiegliśmy prosto na strumień. Woda z pluskiem płynęła po kamieniach w dolince między dwoma niewielkimi wzgórzami. W powietrzu unosił się zapach lawendy. Zatrzymałem się i popatrzyłem, jak Julia podbiega do brzegu strumyka i odwraca się, ciężko dysząc. Słońce przeświecające przez gałęzie drzew malowało jej ciało pasemkami światła.

Sięgnęła do szyi i rozwiązała wstążki przytrzymujące sukienkę, ściągnęła ją przez głowę i rzuciła na ziemię. Stanęła przede mną naga. Nieskazitelnie piękna. Ewa przed wygnaniem z raju. Grzesznie piękna.

Podszedłem do niej, czując, że jesteśmy obserwowani. Wiedziałem jednak, że na razie nic nam nie grozi. Podglądacz nigdy nie zaatakowałby mnie w obecności Julii. Nie mógł ryzykować zdemaskowania. Nadszedł jednak czas, żeby go rozpalić do białej gorączki.

Uklęknąłem przed Julią na jednym kolanie. Całowałem jej brzuch i wodziłem językiem po pępku, nie mogąc wyjść ze zdumienia, że pomimo tego, co zrobiła, ta kobieta wciąż tak bardzo mnie podnieca. Uniosłem głowę i spojrzałem jej w oczy, które błyszczały jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej.

– Chcę, żebyś za mnie wyszła – powiedziałem, przesuwając język w dół jej łona.

– Frank – jęknęła, zamykając oczy. Wciągnęła głęboko powietrze i zadrżała, gdy mój język zawędrował jeszcze niżej.

Złapałem ją za nadgarstki. Czułem jej przyspieszone tętno. Wstałem.

– Wyjdź za mnie – powtórzyłem. Pogłaskałem ją po policzku. Zrozumiałem teraz, że Julia jest uzależniona od trzech rzeczy: seksu, pieniędzy i przepychu. Zamierzałem podać jej koktajl złożony z tych trzech ingrediencji. – Jutro wynajmiemy samolot, polecimy do Vegas, weźmiemy ślub i spędzimy resztę tygodnia w Paryżu. Już zarezerwowałem apartament w Ritzu. Chcę spędzić z tobą życie.

Przesunęła palcami po moich wargach.

– Też bym tego chciała, tylko…

– Powiedz tylko „tak”.

Spojrzała mi w oczy. Minęło kilka sekund.

– Tak – szepnęła. A potem bez zbędnych słów uklęknęła przede mną i rozpięła mi dżinsy.

24

Środa, 24 lipca 2002

Było tuż po pierwszej. O północy zgasiłem wszystkie światła w swoim domku. Jedynie blade światło księżyca ledwie prześwitywało przez listewki w żaluzjach.

Leżałem na łóżku w ubraniu, przykryty prześcieradłem, walcząc z sennością. Do kieszeni dżinsów wetknąłem swojego browninga.

Byłem pewny, że założyłem na haczyk odpowiednio dużą przynętę. Julia szykowała się, by wyjechać ze mną do Vegas. Zdobyłem nagrodę, jakiej pragnął dla siebie zabójca Brooke. Musiał dyszeć żądzą zemsty.

Domek miał tylne drzwi zamykane na haczyk. Zdjąłem go. Zostawiłem również otwarte na oścież dwa okna z tyłu domu – zaproszenie dla mordercy.

Wiedziałem, czyich odwiedzin mogę się spodziewać w środku nocy, lecz moja teoria opierała się na dowodach, które nie były bezdyskusyjne. Próba zabicia mnie mogłaby się stać takim niezbitym dowodem.

Z każdą minutą powieki robiły mi się coraz cięższe. Zeszłej nocy prawie nie zmrużyłem oka. W ogóle w ciągu kilku ostatnich tygodni ani razu dobrze się nie wyspałem. Wstałem, podszedłem do zlewu i spryskałem twarz zimną wodą. Niewiele to pomogło. Wróciłem do łóżka i raz po raz szczypałem się w udo, żeby nie zasnąć.

To również niewiele pomogło. Zapadłem w sen i ocknąłem się bliski paniki. Nie wiem, ile czasu upłynęło. Pięć minut, piętnaście, a może pięćdziesiąt. Serce waliło mi jak młotem, gdy przepatrywałem ciemny pokój. Nic nie zobaczyłem. Byłem sam, bezpieczny. Na razie.

Usiadłem i spuściłem nogi. Może wezmę prysznic, pomyślałem. Wstałem i ruszyłem do łazienki. Nagle jednak zamarłem, słysząc dochodzący z tyłu domu odgłos kroków.

Poklepałem się po kieszeni z browningiem i ruszyłem w stronę, z której dobiegły te dźwięki. Ktoś nadepnął na liście i gałęzie. Nasłuchiwałem jeszcze przez chwilę, ale odgłosy ucichły.

Stanąłem pod ścianą i ostrożnie uchyliłem zasłonkę w jednym z otwartych okien. Zerknąłem w mrok. Raptem zaparło mi dech w piersiach, gdy uświadomiłem sobie, że ziszcza się mój najgorszy koszmar.

Zauważyłem Garreta, który przysiadł na najniższej gałęzi rozłożystego wiązu jakieś dziewięć stóp nad ziemią i piętnaście od drzwi domu. W bladej poświacie księżyca ledwie widać było jego muskularny tors i pętlę na szyi.

Wybiegłem na zewnątrz, przerażony, że powtarza się to, czego najbardziej żałowałem w swoim życiu. Tylko jeden z moich pacjentów popełnił samobójstwo – Billy Fisk, i to z jego powodu zająłem się sprawą Bishopa. Czyżbym miał być świadkiem zabójczych skutków mojej niekompetencji? Najwyraźniej wywarłem zbyt dużą presję na Garreta, która pchnęła go nie do morderstwa, ale samobójstwa.

Bo to, że on jest mordercą Brooke, zrozumiałem na widok jego szafki z książkami wypełnionej tomikami poezji Yeatsa. W swoim tajemniczym liście Julia zacytowała właśnie Yeatsa:

Moje pokusy są stateczne. Gdy życie kresu już dobiega.*

W końcu zrozumiałem, że ten list nie był przeznaczony dla terapeutki ani dla żadnego znajomego Darwina, ale dla Garreta. Julia wzięła sobie przybranego syna za kochanka.

To on z zazdrości napadł na mnie przed szpitalem, wypowiadając linijkę z wiersza Yeatsa, gdy wbijał mi nóż w plecy:

Cóż mogła więc poradzić, będąc tylko sobą.**

– Dobry wieczór – odezwał się Garret. Popatrzyłem na niego. Jego mięśnie klatki piersiowej drgały, gdy rytmicznie zaciskał i otwierał pięści. Dziwne.

* Przełożył Stanisław Barańczak.

** Przełożył Tadeusz Rybowski.

– Nie rób tego – powiedziałem.

– Tak bardzo jej pragniesz. Bierz ją.

– Zgódź się, żebym ci pomógł.

Roześmiał się makabrycznie, wyciągając szyję jak osaczone zwierzę. Potem spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Chciałeś, żeby tak się stało. Doprowadziłeś do tego.

Zrobiło mi się niedobrze. Czy to możliwe, że moja strategia podsycania napięcia seksualnego do tego stopnia, by mieszkańcy tego domu skoczyli sobie do gardeł, wynikała w istocie z nieświadomej chęci usunięcia ostatniego rywala? Darwin siedział w więzieniu oskarżony o zabójstwo. Garret wkrótce może być martwy. Czy moim celem było pozbycie się zarówno ojca, jak i syna?

– Twoja matka cię wykorzystała, Garret – powiedziałem. – Manipulowała tobą. Podobnie jak mną, Northem Andersonem i Bóg wie iloma innymi mężczyznami. Teraz to widzę. Wiem, że nie jesteś wyłącznie odpowiedzialny za to, co się stało Brooke. I Tess.

Milczał.

– Chyba wiem, jak to było – podjąłem, starając się mówić spokojnie. – Kiedy twoja matka urodziła bliźniaczki, zerwała „szczególne stosunki”, jakie was łączyły. Miała kogoś innego do kochania. Brooke i Tess. A kiedy ona postanowi zerwać, zrywa. Chłodno. Brutalnie. Sprawiając ból.

– Billy nie zabił żadnego kota – rzekł Garret. – Powinieneś to wiedzieć. Zależy ci na nim. – Wystawił jedną nogę poza gałąź.

– Proszę.

– Sam tego chciałeś.

Spuściłem wzrok i pokręciłem głową, starając się znaleźć słowa otuchy dla Garreta.

– Żegnaj, Frank.

Spojrzałem w górę dokładnie w chwili, gdy Garret skoczył w dół. Zamknąłem oczy, myśląc o Billym Fisku i przygotowując się na odgłos pękania rdzenia kręgowego, gdy ciało zawiśnie na linie. Zamiast tego zwaliłem się z nóg, gdy niedoszły samobójca upadł na mnie całym ciężarem ciała. Głową uderzyłem o ziemię i leżałem ogłuszony. Nie do końca zagojona rana na plecach otworzyła się z przeszywającym bólem.

Garret kucnął obok mnie, uśmiechając się. W jednej ręce trzymał nóż, a w drugiej koniec liny.

– Nie był przywiązany – rzekł. – Powinieneś był to sprawdzić.

Sięgnąłem po broń, ale nim zdążyłem ją wyjąć, Garret rzucił się na mnie. Udało mi się jedynie unieść kolano i trafić go w brzuch, aż mu dech zaparło w piersiach.

76
{"b":"116577","o":1}