Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To właśnie jest twoje… – Zreflektował się. – Nasze zadanie.

12

Gdy czekałem w kolejce na prom do Hyannis, do nabrzeża dobiły trzy inne, z których zeszli funkcjonariusze policji stanowej wezwani przez Northa Andersona do pomocy w obławie. Ponad dwudziestu ludzi odjechało z przystani radiowozami, autami sportowymi i samochodami terenowymi. Z promów wysypali się również dziennikarze lokalnych stacji telewizyjnych, a także kilku wysłanników mediów ogólnokrajowych. Zauważyłem R. D. Sahla z New England Cable News, Joha Resenka z Independent News Group i Lisę Pierpont z „Chronicle TV”. Wszyscy przymilali się do Jeffa Coopermana z „Dateline NBC”. Nad głową przelatywały nie tylko zwykłe samoloty rejsowe, ale także helikoptery policji stanowej bez wątpienia z wystarczającym zapasem paliwa, by latać wte i wewte nad lasami, jeziorami i żurawinami porastającymi mokradła Nantucket, częściej nazywane po prostu Błoniami.

Pod koniec czerwca na Main Street codziennie można spotkać wielu znanych ludzi, ale zapowiadało się, że tragedia Bishopów na długie lata przyćmi wszystkie inne wydarzenia. Dziennikarze, którym trudno na ogół czymś zaimponować, zwykle lubią uczestniczyć w takich spektaklach. Albo może podświadomie, acz gremialnie zmierzają do przekształcenia takich wydarzeń w spektakl, odzierając je z okropności i tragedii, aby skroić z nich obraz, który będzie się dobrze prezentował na dwudziestocalowych ekranach telewizorów. Podczas dziesięciosekundowego złowrogo brzmiącego, wygenerowanego przez komputer sygnału zostanie wyświetlony tytuł: Dzieciobójstwo na Nantucket: Dzień czwarty. Nawet tak niewinne czasopismo jak „TV Guide” tłustą czcionką napisze o morderstwie jednego dziecka i próbie zabójstwa drugiego.

Udało mi się wreszcie dostać na prom odpływający o piętnastej, który dobił do Hyannis sto minut po tym, jak miał stąd odbić. Jadąc drogą numer 3, złapałem na WRKO wiadomości o siedemnastej. Sprawa Bishopów była wiadomością dnia. Jakieś piętnaście sekund zajęło przedstawienie faktów, a około minuty stylu życia, jaki prowadzą miliarderzy pokroju Darwina Bishopa. Pieniądze lepiej się sprzedają niż morderstwa i prawie tak samo dobrze jak seks. Gdyby dziennikarze dowiedzieli się, że Bishop sypia z Claire Buckley, przez parę dni nie usłyszelibyśmy chyba żadnych innych wiadomości.

Na koniec puszczono wywiad z Northern Andersonem, który oświadczył, że policja „wciąż prowadzi śledztwo”, ale wytypowała głównego podejrzanego. Wyjaśnił, że sąd zakazał podawania nazwiska, gdyż chodzi o nieletniego.

Za dziesięć szósta dotarłem do Mass General i skierowałem się na Oddział Intensywnej Opieki Pediatrycznej – w skrócie OIOP.

Niewiele miejsc zmusza do głębszych refleksji. Oddział wygląda jak miniaturowy pasaż handlowy z piekła rodem, którego sklepy mają okna wystawowe we wszystkich czterech ścianach. W każdym takim boksie leży zagrożone śmiercią lub czekające na śmierć dziecko. W centrum znajduje się dyżurka pielęgniarska – przybytek smutku – którą wypełnia pikanie kardiomonitorów rejestrujących słabe uderzenia serduszek, które miały bić przez siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Pod monitorami spoczywają historie chorób – pliki luźnych kartek szczegółowo opisujących błędy w Bożym dziele. Do klamry spinającej kartki przylepiona jest biała taśma z imionami dzieci.

Odszukałem imię Tess i zobaczyłem, że numer na jej karcie odpowiada najdalszemu pokojowi po prawej. Gdy się rozglądałem, zauważyłem ordynatora oddziału, Johna Karlsteina, który wyszedł z jednego z pokojów. Też mnie zauważył i ruszył w stronę dyżurki.

Karlstein jest wielkim brodatym mężczyzną, który w kowbojskich czarnych butach ze skóry aligatora, będących jego znakiem firmowym, mierzy sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Zatrudniono go, gdy poprzedni szef OIOP-u odmówił tańczenia tak, jak mu zagra zarząd firmy ubezpieczeniowej, i został przeniesiony na etat dydaktyczny. Od tego momentu OIOP stał się dojną krową.

– Jak się masz, Frank? – zapytał tubalnie Karlstein. – Dawno się nie widzieliśmy.

– W porządku. A ty?

– Nie mogę narzekać. Mamy pełne obłożenie. To dobra wiadomość. Złą jest to, że czas pobytu pacjentów na oddziale stale się skraca.

Pokiwałem głową.

– Zależy jak na to spojrzeć: z naszej strony czy pacjentów.

Uśmiechnął się. Nie wydawał się dotknięty.

– Wypatruję końca każdego miesiąca, żeby sprawdzić, czy wypełniamy plan. Sami jesteśmy pod respiratorem. – Klepnął mnie w ramię. – Ktoś prosił o konsultację psychiatryczną?

– Nie tym razem. Pracuję nad sprawą Bishopa. Jako psychiatra sądowy.

– Nie wiedziałem, że znów bawisz się w te klocki.

– Robię to dla przyjaciela z policji w Nantucket. Wziąłem tylko tę jedną sprawę.

– Nie dziwię się. Niezła historia, co? Najpierw jedna bliźniaczka, potem druga. A ten Bishop to podobno miliarder. Ponoć błyskotliwy. Geniusz finansowy.

– Tak mówią. – Kiwnąłem głową w stronę pokoju Tess. – Jak ona się czuje?

– Mała?

– Tak.

Karlstein spoważniał. Na wpół przymknął lewe oko. Robił to odruchowo, gdy uruchamiał swój intelekt. Po tym, jak John Karlstein wyciągał wnioski – i po tym, jak potrafił mi tym zaleźć za skórę – można było poznać, że jest on jednym z najlepszych specjalistów od intensywnej opieki pediatrycznej na świecie. Być może najlepszym.

– Oto, jak się sprawy mają: nortryptylina jest podstępnym paskudztwem, zwłaszcza w przypadku dzieci. Po jej przedawkowaniu nawet wiele dni później znów może się pojawić nie■bezpieczna arytmia serca. Odstęp QRS u Tess wynosił zero czternaście sekundy, czyli, jak wiesz, był za długi. Jej serce wciąż za wolno przewodzi impulsy elektryczne, a to znaczy, że życie Tess jest wciąż zagrożone. Zrobiliśmy, co mogliśmy: porządnie wypłukaliśmy jej żołądek i podaliśmy węgiel, żeby oczyścić jelita z resztek leku. Wydaje mi się, że na wyspie nie zrobiono tego jak należy.

– To mały szpital – zauważyłem.

– Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Niepokoi mnie tylko, czy nie podano jej innej trucizny, której nie wykazało badanie krwi i moczu.

Wiele substancji można wykryć w badaniu toksykologicznym tylko wtedy, gdy się wie, czego szukać, i odpowiednio przygotuje próbkę.

– Czy jakieś objawy sugerują taką możliwość?

– Nie, ale nie chcę niczego przeoczyć. – Spojrzał na pokój Tess. – Mamy ją pod monitorem, dajemy jej wszystkie potrzebne kroplówki, obok łóżka umieściliśmy zestaw reanimacyjny. – Popatrzył na mnie z niezachwianą pewnością, o jaką można się tylko modlić, gdy chodzi o lekarza. – Nie ma, kurwa, mowy, Frank, żebym pozwolił temu dziecku zejść. Koniec. Kropka.

Lekarze zwykle nie chwalą się nawzajem, ale determinacja Karlsteina zrobiła na mnie wrażenie.

– Nie mogła trafić w lepsze ręce – oświadczyłem. – Za żadne skarby świata.

Karlstein nie należy do łasych na pochlebstwa.

– Jest tam, gdzie spuścił ją helikopter, i tyle. – Spoważniał. – Dobra, mówmy wprost. Wiem, że prowadzisz dochodzenie, ale może byś rzucił okiem na matkę. Ona niezbyt dobrze to znosi.

– Co masz na myśli?

– Boję się o nią. Odkąd przyjechała, nie powiedziała więcej niż dwa słowa, co jeszcze można zrozumieć – szok lub coś takiego – ale tak się przykleiła do łóżka, że mnie to niepokoi. Nie odstąpiła od niego ani na minutę. Nic nie zjadła. Do nikogo nie zadzwoniła. Nie zapytała o stan córki. – Zawiesił głos. – Wiem, że to bardzo nieokreślone dane, ale wydaje mi się, że ta kobieta jest bliska utraty rozumu.

– Przyszedłem tu, żeby z nią porozmawiać, ale nie mogę tego zrobić jako oficjalny konsultant szpitalny, bo uczestniczę w dochodzeniu.

– Jasna sprawa. Wezwiemy kogoś innego z psychiatrii, jeśli jej się pogorszy.

Uzgodniwszy to, poszliśmy to pokoju Tess. Julia siedziała oparta o szklaną ścianę, wpatrując się w dziecko, tak że początkowo mnie nie zauważyła. Dało mi to czas, żeby przyjść do siebie na widok ciałka Tess podłączonego do elektrokardiografu, dwóch igieł od kroplówek wbitych w rączki i sondy żołądkowej wychodzącej z nosa. Jej ręce były unieruchomione taśmą tak, żeby nie wyrwała sobie igieł. Oddychała i, na szczęście, spała.

38
{"b":"116577","o":1}