Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W głowie mi się kręciło. Dlaczego miałbym się opierać Julii, zadałem sobie pytanie, skoro bogowie zsyłali mi szansę na szczęście? Dlaczego miałbym się opierać własnym pragnieniom? Spojrzałem Julii w oczy i przesunąłem czubkiem palca wzdłuż szparki na jej delikatnym wzgórku. Jęknęła. A kiedy otworzyła się na mój dotyk, wydała mi się częścią mnie, dawno utraconą, a teraz odzyskaną.

Piątek, 28 czerwca 2002

Zawiozłem Julię z powrotem do Mass General dopiero o wpół do drugiej. Wyczerpani miłością, zasnęliśmy jeszcze na godzinę. Podczas jazdy kilka razy sprawdzałem we wstecznym lusterku, czy nie jesteśmy śledzeni.

– Denerwjijesz się z powodu Wina? – zapytała Julia.

– A powinienem?

– Ja denerwowałam się przez tyle lat, że już straciłam rachubę.

– Czemu w ogóle za niego wyszłaś? Mówiłaś, że sądziłaś, iż go kochasz, ale dlaczego się w nim zakochałaś? Co cię w nim pociągało?

Wzięła głęboki oddech.

– Nie wiem, czy to zasługa Wina. Zgoda, był czarujący, przystojny i takie tam. Ale to ja podjęłam decyzję. Myślę, że w istocie chciałam go wykorzystać.

Szczerze powiedziane.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Pochodzę z dużej rodziny. Mam czterech braci. Ojciec był prawnikiem, ale nie takim, jak wszyscy sobie wyobrażają ludzi tej profesji. Matka była cichą kurą domową. Nie miała żadnych marzeń i nie była specjalnie zainteresowana moimi. Darwin rozsadził ramy mojego życia, a w każdym razie takiego, jakie ono wówczas było.

– Jak wyglądały twoje stosunki z ojcem?

– Kochałam go, ale on więcej czasu poświęcał moim braciom: ich sukcesem sportowym, wynikom w nauce. Ja w wieku czternastu lat zaczęłam występować jako modelka, myślę, że częściowo także dlatego, że chciałam konkurować o jego względy. Choć osiągnęłam w tym zawodzie o wiele więcej, niż się spodziewałam, ojca mało to obchodziło. I pewnie dlatego bycie modelką nie dało mi prawdziwej pewności siebie. – A małżeństwo? Czy ono ci ją dało?

– W pewnym sensie. A raczej tak mi się wydawało. Będąc żoną Wina, nie musiałam się zastanawiać nad sobą. Nad tym, kim jestem. Etykietka pani Darwinowej Bishop w zupełności wystarczała moim rodzicom i przyjaciołom. Większości ludzi. I przez długi czas wystarczała również mnie. Dzieliłam jego sukcesy. Wmawiałam sobie nawet, że się do nich przyczyniałam. Że byłam kimś w rodzaju szarej eminencji.

– Ale jako modelka odniosłaś duży sukces.

– Zawsze uważałam to za mało ważne zajęcie, które się kiedyś skończy. – Spojrzała przez okno na panoramę Bostonu, gdy wjechaliśmy na Tobin Bridge. – Kiedy Darwin po raz pierwszy mnie uderzył, wiedziałam, że nasze małżeństwo jest skończone. Ale byłam jak sparaliżowana. Nie miałam siły pójść własną drogą.

– Do tej pory.

– Do tej pory – powtórzyła i uśmiechnęła się. – Ale dosyć o mnie, doktorze Clevenger. Jak to się stało, że się nie ożeniłeś?

– Przez wiele lat żyłem z jedną kobietą, która zapadła na chorobę psychiczną.

– Kim ona była?

– Lekarką, ginekologiem.

– Zeszliście się, bo mieliście podobne zawody?

– Poniekąd. Jednak w pewnym sensie ja też ją wykorzystałem. Była wrażliwa i delikatna, więc to ja rządziłem w tym związku. To, że z nią byłem, pozwalało mi mówić, że jestem z kimś na stałe, a tak naprawdę unikałem zaangażowania. Mogłem się ukryć.

– Dlaczego ukryć?

– Ponieważ wychowałem się w domu, w którym musiałem ukrywać swoje emocje i swoją obecność. Myślę, że weszło mi to w krew.

Spojrzała na mnie tak, jakby prosiła o szersze wyjaśnienie.

– Ojciec bił mnie, podobnie jak Darwin ciebie – powiedziałem.

– Przykro mi, Frank. Nie miałam pojęcia.

– Stare dzieje.

Julia milczała, patrząc przed siebie. Po chwili odwróciła się do mnie.

– Już nie musisz niczego ukrywać – oświadczyła.

Poczułem gęsią skórkę. Gorąco pragnąłem uwierzyć, że oto znalazł się ktoś, kto mnie potrafi i zrozumieć, i kochać. W głębi duszy bowiem zawsze uważałem, że te dwie możliwości wykluczają się wzajemnie. Spojrzałem na nią, gdy odwróciła do mnie twarz. Ujrzałem w jej oczach miłość i akceptację. I wtedy poczułem, że naprawdę znalazłem się w nowym i lepszym świecie.

Zatrzymałem samochód na parkingu należącym do Mass General i przeszedłem z Julią dwie przecznice do drzwi wejściowych szpitala. Zachowaliśmy ostrożność: żadnych pocałunków czy długich pożegnań. Julia weszła do holu, a ja ruszyłem z powrotem do pikapa. Była druga nad ranem.

Parking szpitalny jest pięciokondygnacyjnym betonowym budynkiem wychodzącym na Charles River. Ciągnie się przez dwie przecznice: ściana najdalsza od szpitala przylega do Cambridge Street, a najbliższa graniczy z ciemnym zaułkiem, który wychodzi na Storrow Drive. Właśnie przechodziłem przez tę uliczkę, kiedy zostałem silnie popchnięty z tyłu. Zachwiałem się i nagle poczułem ostre dźgnięcie w plecy na wysokości nerek. Moim ciałem szarpnął kłujący ból, który po chwili stał się tak dojmujący, że zgiąłem się wpół i upadłem na ziemię. Próbowałem sięgnąć po swojego browninga, ale ręka nie chciała słuchać mózgu.

– Cóż mogła więc poradzić, będąc tylko sobą? – usłyszałem chrapliwy, dziwny głos.

Starałem się przyjrzeć postaci, która biegiem oddalała się ode mnie, ale zdołałem zauważyć tylko czarne wojskowe buty. Namacałem miejsce na plecach, skąd promieniował ból, który spowodował u mnie nieostrość widzenia. Poczułem coś ciepłego i śliskiego, a potem straciłem przytomność.

– Frank! – usłyszałem wołanie Colina Baina. – Obudź się, człowieku! – Poczułem na mostku kłykcie. Nazywa się to uciskaniem mostka, ale odczuwa, jakby ktoś brutalne przejechał po nim grabiami. W każdym razie zabieg ten ma na celu obudzenie nieprzytomnego i przywrócenie go do życia.

– Chryste! Nic mi nie jest – wymamrotałem, wykręcając ciało, by uniknąć dalszego ciągu akcji ratowniczej. Otworzyłem oczy i próbowałem usiąść, ale poczułem przeszywający ból w plecach, który powalił mnie z powrotem na materac.

Bain stał obok łóżka, przypatrując mi się zza okrągłych drucianych okularów. Odgarnął z czoła długie rude włosy.

– Witaj, przyjacielu – powiedział.

Byłem rozebrany do pasa. Tułów miałem owinięty bandażem jak mumia.

– Co, u diabła, się ze mną stało? – zapytałem.

– Ktoś napadł na ciebie w pobliżu parkingu. Nieźle cię dziabnął. Na moje oko przynajmniej dziesięciocentymetrowym ostrzem. W każdym razie tak głęboko weszło. – Uśmiechnął się. – Najlepsze przespałeś. Zdążyłem zbadać, oczyścić i zeszyć ranę. Byłeś tak zamroczony, że nie musiałem nawet używać lidokainy.

– Umysł to cudowna rzecz. Dziękuję ci.

– Nie ma za co.

– Złapali tego, kto mi to zrobił?

– Gdy cię znaleziono, po facecie nie było już śladu. Sądząc po tym, ile straciłeś krwi, od zajścia musiało upłynąć dobrych kilka minut.

Spojrzałem do góry i zobaczyłem nad głową stojak, na którym wisiała torebka z krwią spływającą czerwonym wężykiem do igły wbitej w żyłę na mojej ręce. Pokręciłem głową.

– Ochrona szpitala sądzi, że musiał cię napaść jakiś bezdomny pijak – podjął Bain. – Krew zobaczyli dopiero wtedy, gdy cię kładli na noszach. – Mrugnął do mnie. – Mam ich nazwiska, jeśli chcesz z nimi porozmawiać.

Zacząłem kaszleć, ale szybko przestałem, bo ból przeszywał mi brzuch, podchodził do gardła.

– Przez kilka dni będziesz się czuł niezbyt przyjemnie – oświadczył Bain.

– Niezbyt przyjemnie? Oględnie powiedziane – jęknąłem, łapiąc oddech.

– Prześwietlenie wykazało, że ostrze przecięło mięsień grzbietowy i sięgnęło mięśni prążkowanych. Założyłem około sześćdziesięciu szwów. Tak przy okazji, ten nożownik o włos chybił tętnicy. Gdyby nie to, na pewno wykrwawiłbyś się na śmierć. Masz szczęście, że żyjesz.

– Dzięki, że mi powiedziałeś.

– Dobrze by było, gdybyś został na noc na obserwację. Tak, by się upewnić, że nic złego się nie dzieje.

44
{"b":"116577","o":1}